Wszystko ma swój koniec. Tym bardziej sezon trawiasty w tenisie, który jest, co może w pierwszej chwili zdumiewać, trzykrotnie krótszy niż, na przykład, lato na Alasce. Notabene Alaska jest wtedy odwiedzana przez rzesze turystów porównywalne z widownią na Wimbledonie. Podobno, bo osobiście nie sprawdzałem.
Wracając jednak na chwilę jeszcze do tegorocznego, zakończonego już, sezonu trawiastego. Był, przynajmniej dla Igi, jakże piękny i wspaniały, i jakże różny od wszystkich dotychczasowych w jej dorosłej karierze. Dwa turnieje i dwa finały, w tym wygrana w najważniejszym turnieju całego sezonu. 11 meczów i 10 zwycięstw. Nie wiem czy to można porównać z tymi 37. wygranymi z rzędu meczami sprzed trzech lat, może gdyby było 11/11 to wtedy bardziej, ale i tak będzie co wspominać. A już na pewno do następnej edycji Wimbledonu:).
Tymczasem tenisistki przechodzą z trawy na nawierzchnię twardą. Nawierzchnię, na której Polka odniosła najwięcej, bo 12 z wszystkich 23. swoich turniejowych triumfów. Tyle, że ostatni z nich miał miejsce 17 marca roku pańskiego ubiegłego. W piątym dniu trwania pierwszego z turniejów, w których Świątek zagra w Ameryce, czyli w Montrealu, minie dokładnie 500 dni od jej ostatniej wygranej na hardzie. Ten piąty dzień będzie miał miejsce ostatniego lipca, a zawody kończą się 7 sierpnia, więc ta, niewyobrażalna i abstrakcyjna jeszcze rok temu, pięćsetka, bez względu na wzgląd, zostanie przekroczona. Pytanie brzmi więc nie czy, tylko o ile?
Jesteśmy, myślę o tych, którzy Idze szczerze kibicują, chwilowo w euforii. No ale do Montrealu przyjedzie, tak przynajmniej wygląda to na dziś, m.in., zwyciężczyni poprzedniej edycji tego turnieju, Jessica Pegula, z którą Polka przegrała ostatnie trzy bezpośrednie spotkania. Oprócz niej będzie tam Coco, z którą bilans trzech ostatnich meczów ma Iga identyczny jak z Pegulą, a że, przepraszam za wyrażenie, Afroamerykanka na hardzie, szczególnie na amerykańskim, grać i wygrywać potrafi, to parę razy w życiu już udowodniła. Może nie w Montrealu konkretnie, ale prawie wszędzie gdzie indziej już tak (Waszyngton, Cincinnati czy Nowy Jork). Jako kandydatki do gry na końcowym etapie turnieju muszą być brane pod uwagę, jak zwykle na takiej nawierzchni, Keys i Rybakina. Nie można też, choć w drugiej kolejności odśnieżania, zapominać o nieobliczalnej Collins. No i będzie też, żądna zemsty, Anisimowa. Innych rywalek nie wymieniam, bo jak z tą szóstką sobie Iga poradzi, to poradzi sobie, jak sądzę, i z resztą.
Chciałem tylko napisać, a niektórym uzmysłowić, że zwycięstwo w Montrealu czy gdziekolwiek indziej w miesiącu sierpniu, bądź w pierwszej dekadzie września, to nie będzie taka sobie bułka z masłem. Ba! To może nawet nie być bułka z szynką. Może się to okazać nawet trudniejsze niż wygranie Wimbledonu.
Trudniejsze to oczywiście nie znaczy nieosiągalne. Ja, na ten przykład, głęboko w takie zwycięstwo (na razie, póki co, mówmy o jednym) z różnych powodów, ale głównie przełamania mentalnego w Londynie, wierzę. Wierzę, bo wydaje się, że wróciło najważniejsze. Pewność, że można z tymi wszystkimi, z którymi w ostatnim roku znacznie pogorszył się bilans spotkań bezpośrednich, na powrót wygrywać. A przede wszystkim, że można wygrywać turnieje. Z największymi włącznie!
Kop otrzymany podczas Wimbledonu powinien mieć tu znaczenie decydujące. Jest jednak różnica zdecydowana znaczeniowa miedzy „powinien mieć” a „ma”.
Ufam, że w tym wypadku ta różnica się zatrze. Całkowicie.
PS
W sumie dobrze, że do Kanady nie przyjeżdża Sabalenka. Jak to mówi ostatnio Lewandowski? „Małymi kroczkami”. A Białorusinka na deser. W Nowym Jorku, powiedzmy.
Inne tematy w dziale Sport