Ktoś pamięta jeszcze finał Ligi Mistrzów z roku 1999? Bayern panował niepodzielnie na boisku i prowadził do 90 minuty 1:0. Gumożuj raz zrobił coś dobrze w życiu i wprowadził pod koniec meczu Sheringhama i Solskjaera. Odwdzięczyli mu się obaj w trójnasób zdobywając zwycięskie bramki w doliczonym czasie gry.
21 lat wcześniej, kiedy nie było jeszcze potworka zwanego Ligą Mistrzów tylko był normalny Puchar Europy Mistrzów Krajowych (skutkowało to, m.in. tym, że po rozgrywkach nie błąkały się czwarte czy piąte zespoły różnych Bundeslig czy Premiershipów, a rywalizowali tylko i wyłącznie mistrzowie, co z kolei powodowało, że nazwa cyklu nie była, tak jak dziś, groteskowa), Manchester grał w Londynie finał z Benficą. Benfica nie miała wtedy jeszcze wygrawerowane na czole, że musi w finale przegrać, ale przegrała. Ile? 4:1 po dogrywce. W normalnym czasie było 1:1.
Można więc napisać tak, jak to ująłem w tytule. W pierwszym przywołanym przypadku był, co prawda, inny wynik, ale efekt był podobny. Tyle, że nokaut nastąpił już w dogrywce.
Szkoda Atletico. Nie zasłużyli na porażkę. Ale zapomnieli o umiejętnościach Ramosa i to ich kosztowało Puchar. Wynik w dogrywce był oczywiście zdecydowanie za wysoki, ale nietrudno było zauważyć, że gra toczyła się już tylko do jednej bramki.
Tak z dystansu przespanej nocy. Simeone zachował się jak uczniak. Chciał zrobić przyjemność Diego Coście i pozbawił zespół możliwości trzeciej zmiany wtedy, kiedy zespół słaniał się na nogach. W rezultacie Ancelotti może do CV zapisać trzecie trofeum w Lidze, a Argentyńczykowi pozostało wyżywać się na sędziach i Varanie. Co dało mu dodatkowe punkty i zwycięstwo w moim prywatnym rankingu na negatywnego bohatera meczu.
Real osiągnął to, co nie udało się za kadencji Wielkiego Muła. Od wczoraj jest dziesięciokrotnym zdobywcą tytułu najlepszej drużyny Europy. To oczywiście wielkie osiągnięcie. Za 21 lat tylko nieliczni będą pamiętać, że wywalczone w niebywale szczęśliwych okolicznościach.
Inne tematy w dziale Rozmaitości