Roger Federer nie powiększył dorobku jak chodzi o zwycięstwa w Wielkim Szlemie. Nie podkręcił należącego do niego rekordu świata. Dalej ma na koncie „tylko” 17 wielkoszlemowych wygranych. Przegrał z innym wielkim mistrzem, Serbem Novakiem Djokovicem.
Mecz był piękny. Przynajmniej pierwszy, czwarty i piąty set, bo tyle widziałem. Pierwszego wygrał Szwajcar. Potem oglądałem Tour de France (absolutnie nie żałuję – Kwiatkowski był trzeci). Wracam, patrzę: Serb prowadzi 2:1 w setach i 3:1 w czwartym. Potem Helwet przełamał Serba, Serb Helweta, zrobiło się 5:3 dla Jugola. I wtedy wielki mistrz wygrał cztery gemy z rzędu. Widac było, że nabrał wiatru. W dodatku na początku finałowej partii Serb podkręcił lekko kostkę.
Roger wygrywał swoje gemy wyraźnie, Novak z dużym bólem (przez „ó” się pisze, jakby kto był matoł). I nagle, w ostatnim gemie, Federer roztrwonił wszystko, co z takim trudem odrobił.
W spotkaniu mistrzów zawsze jeden mistrz przegrywa. Ta przegrana była chyba jednak wyjątkowo symboliczna. Kto wie bowiem czy to nie był ostatni wielkoszlemowy finał Federera. Ostatnio w finale Wielkiego Szlema grał równe dwa lata temu, też w Wimbledonie. Przez te dwa lata szło mu, jak na niego, jak po grudzie. Ma już też swoje lata. 32 dokładnie. Wspólne zdjęcia Szwajcara i Serba przy odbiorze nagród, jakich niewątpliwie reporterzy natrzaskali multum, mogą więc mieć już wkrótce wartość wyjątkową. Będą dokumentacją przekazania pałeczki. Przynajmniej dla mnie.
Bo dla mnie, jeśli można w ogóle mówić o następcy Federera, to jest nim właśnie Djokovic. Mimo że są wśród czynnych tenisistów tacy, którzy mają od niego więcej wielkoszlemowych tytułów. Nawet dwa razy.
Inne tematy w dziale Rozmaitości