Marian Banaś został w tym roku dwa razy awansowany. Już pierwszy awans - na funkcje ministra finansów to było powierzenie mu jednej z de facto najważniejszych funkcji w państwie.
Możnaby powiedzieć, że odejście z ministerstwa finansów to była pełna poświęcenia dla państwa, bohaterska rezygnacja z triumfów, na jakie zapracował sobie jako nadzorca poborców podatkowych uszczelnianaiem luk podatkowych, dzięki którym budżet zyskał niepoliczalne miliardy.
Tymczasem po Banasiu ministerstwem fnansów kieruje już następca jego następcy - w ciagu roku resortem święcącym największe triumfy od transformacji kieruje już czwarty minister.
Można dociekać, która z pisiwskich rodzin stoi za karierą katolickiego filozofa i religioznawcy, prywatnie mylącego dom publiczny z domem pielgrzyma a publicznie tropiącym afery vatowskie podczas gdy jedyna faktycznie wykryta rozwijała się pod jego bokiem.
Być może było tak, że swoje awanse Banaś zawdzięcza immanentenej cesze towarzystwa wzjemnego szukania haków na siebie i awansował, bo były na niego haki, wiec teortetycznie nikomu nie zagrażał a zbierając haki na innych przyczyniał się do utrzymania równowagi. Byłoby to najmniejsze nieszczęście - wprawdzie kompromitujące państwo - ale nie stwarzające bezpośredniego zagrożenia dla obywateli.
Niestety z mgły wyłania się widmo czegoś znacznie gorszego - że wszytkie sukcesy budżetowe dobrej zmiany są tyle samo warte co dowody rodziny Macierewicza na zamach wybuchowy.