Waldemar Żyszkiewicz Waldemar Żyszkiewicz
2987
BLOG

Przepraszanie i wybaczanie za kogoś. Nieodrobiona lekcja dyplomacji

Waldemar Żyszkiewicz Waldemar Żyszkiewicz Polityka historyczna Obserwuj temat Obserwuj notkę 112

Marzec, Marca, Marcem, w Marcu. O, Marcu! Oczywiście ’68.

Niech to zostanie wyłożone dobitnie i wprost: przepraszać albo prosić o wybaczenie można tylko we własnym imieniu, czyli za popełnione przez siebie błędy, za swoje przewiny i zaniechania, za nieprawdziwe lub naganne słowa, niegodziwe uczynki, za wszelkie wyrządzone zło. Tak brzmi zasada ogólna, od której jest jeden wyjątek: można i należy przepraszać za występki, których dopuścili się nasi podopieczni (dzieci, osoby, nad którymi sprawujemy pieczę) lub nasi podwładni, czyli osoby, nad którymi posiadamy realną władzę.

Wtedy i owszem, przeprosiny za sprawców są nie tylko dopuszczalne, ale wręcz oczekiwane, by nie rzec: wymagane. Prośba o wybaczenie za tych, których nie upilnowaliśmy albo którymi nie potrafiliśmy należycie pokierować z pewnością poszkodowanym się należy. O ile wiem, ani tzw. robotniczy aktyw, ani Ochotnicze Rezerwy Milicji Obywatelskiej, ani tym bardziej ścisłe kierownictwo PZPR w okresie poprzedzającym Marzec ’68, w trakcie samych wydarzeń czy podczas pomarcowych represji w żaden sposób nie podlegało prezydentowi Rzeczypospolitej Polskiej Andrzejowi Dudzie. A ówczesne państwo nie było demokratyczną emanacją zbiorowej woli narodu polskiego.

 

Ludowa nie była Polską

Z tym przepraszaniem za Polskę Ludową, czyli za zwasalizowane przez Związek Sowiecki, owszem nominalnie niby polskie, niby socjalistyczne i demokratyczne, ale realnie opresyjne i mniej lub bardziej totalizujące państwo, prezydent RP chyba się zagalopował, co zresztą od razu w cierpkich słowach niejednokrotnie zostało mu wytknięte. Z drugiej strony, zawodowcy od antynarodowego coachingu pospieszyli z surowym napomnieniem, że współczesne państwo ponosi odpowiedzialność za wszystkie najgorsze wyczyny funkcjonariuszy PRL-u i nie ma zmiłuj! Że trzeba przepraszać.

Do pewnego stopnia, ci głosiciele nienaruszonej ciągłości państwowej mają rację. Rok 1989, wbrew propagandowej formule, nie był bowiem żadnym rokiem przełomu. Ani w praktyce, ani nawet w wymiarze formalnoprawnym państwo polskie nie odcięło się od PRL-u, choćby symbolicznie nie nawiązało do II Rzeczypospolitej.

Nie przekształcono w pożądany sposób instytucji, nie dokonano niezbędnej wymiany kadr, przeciwnie, najkorzystniejsze pozycje startowe zajęli funkcjonariusze (nie tylko postsowieckich) służb specjalnych oraz wykształceni na Zachodzie spadkobiercy dawnej komunistycznej nomenklatury. Co gorsza, zmarnowano tzw. moment konstytucyjny, toteż dysfunkcyjna ustawa zasadnicza z kwietnia 1997 roku – zasadnie można ją zwać kwaśniewsko-mazowiecką – do dziś odbija się nam czkawką.

Mówię tu o regułach ogólnych, według których dokonywała się tzw. transformacja. Chlubne i bohaterskie wyjątki oczywiście się zdarzały, ale były bezlitośnie eliminowane przez bezkarnych operatorów PRL-bis. Konsekwentni opozycjoniści i reformatorzy dziwnie znikali z pejzażu. Zaczęło się od nietypowych zawałów albo udarów, poprzez epidemię wypadków drogowych, aż po serię samobójstw ludzi, których o skłonności tego rodzaju raczej trudno byłoby podejrzewać.

 

III RP i zmistyfikowany Marzec ‘68

Odwołując się do starego porzekadła: w III RP pieniądze leżały wprawdzie na ulicy, jednak nie każdy z tych, co się po nie schylali, wstawał. Od poczucia zagrożenia przez działające gangi, a później mafie, które w pewnym okresie skutecznie wymknęły się państwu spod kontroli, bardziej dotkliwy dla zwykłych obywateli okazał się jednak krytycznie niski poziom bezpieczeństwa socjalnego.

Kapitalizm polityczny z jednej, a zwykły darwinizm społeczny w modnej maseczce demoliberalizmu z drugiej, wyrzuciły na margines społeczny albo i poza margines całkiem spory segment społeczeństwa. Alarmująco wysoki, grożący rewoltą społeczną poziom bezrobocia zneutralizowała dopiero wielka emigracja zarobkowa Polaków do krajów UE po roku 2004. A wśród dynamicznie rosnącej liczby osób żebrzących na ulicy, wśród bezdomnych przeszukiwaczy śmietników czy zbieraczy aluminiowego złomu pojawili się przedstawiciele inteligencji, którzy po prostu nie wytrzymali presji nowych czasów...

Paradoks nowej Polski polega na tym, że mimo daleko posuniętych przeobrażeń wynikających tyleż z deklarowanej zmiany społecznej, co i z niezależnego od polityki (także globalnej) rozwoju technologii, wzornictwa, przemian obyczaju, dla pewnych roszczeniowych środowisk (nie tylko w kraju, lecz głównie poza jego granicami) jesteśmy – jako wspólnota narodowa – adresatem wiecznych pretensji o antysemityzm. Nieważne, PRL czy III RP, mamy za wszystko przepraszać: za Marzec ’68 i za to, że wśród opuszczających w tamtym czasie nasz kraj znalazły się bardzo różne kategorie osób.

Nie tylko przecież rodziny przegranych w politycznej rozgrywce, ale również ofiary rywalizacji o atrakcyjne stanowiska, którym udało się skutecznie wytknąć niepopularne chwilowo pochodzenie etniczne. Wśród opuszczających wówczas raj demokracji ludowej, odgrodzony od wolnego świata żelazną kurtyną, były i przedsiębiorcze jednostki, które postanowiły skorzystać z nadarzającej się okazji. Poznany w 1973 roku w Sztokholmie wegetarianin Jan, uprawiający wschodnie sztuki walki i podczas weekendów kierujący autobusem tamtejszej komunikacji miejskiej (SL), był bardzo zadowolony z faktu, że jego matka zdecydowała się na wyjazd na tzw. żydowskiej fali.

Polityczne represje za demonstrowanie postaw wolnościowych dotknęły głównie studentów, ale także młodzież szkolną i robotniczą, biorącą udział w wiecach czy zgromadzeniach. O ile wśród liderów odsetek osób pochodzenia żydowskiego był znaczny, o tyle wśród uczestników częściowo spontanicznych protestów narodowościowe proporcje układały się wręcz odwrotnie. Przywołuję oczywistości, bo głęboka niewiedza historyczna rodzi wręcz kuriozalne oskarżenia, oparte na zabawnym przeświadczeniu, że PRL naprawdę była państwem robotników i chłopów. W domyśle: polskich.

Pół wieku po tamtych wydarzeniach, niechwalebnych przecież, ale też nie najstraszniejszych w dziejach powojennej Polski urządzonej na modłę sowiecką, mimo kanonicznej wykładni rozgrywek politycznych w kierownictwie PZPR z przełomu lat 50. i 60., pióra socjologa i publicysty Witolda Jedlickiego, mimo obszernych wyborów dotyczącej marca dokumentacji z archiwów ówczesnego aparatu represji, opublikowanych przez IPN, w rocznicowej publicystyce pojawiły się też oderwane od historycznych źródeł narracje, według których wydarzenia i krzywdy opatrzone etykietką Marzec ’68 są wyłącznie przejawem oraz dowodem polskiego antysemityzmu.

 

Buszujący w Polin

Ta nasza trwała i, co najważniejsze, bezobjawowa dyspozycja – jak wywodził niedawno w Muzeum Polin – pewien psycholog społeczny z UW z tytułem uczelnianego profesora – ma źródło w „narcystycznej formie tożsamości narodowej”, wypieranym przez Polaków poczuciu winy za holokaust, zachwianej z tej racji samoocenie, wreszcie w utracie poczucia kontroli nad własnym życiem. Warto też wiedzieć, że dr hab. Michał Bilewicz, bo o nim mowa, kieruje Centrum Badań nad Uprzedzeniami. Z góry jednak zaznaczam, że nazwa, przedmiot oraz metodologia tej jednostki badawczej to bynajmniej nie jest najbardziej ekscentryczny pomysł liczącej dwieście lat stołecznej uczelni.

Na zmetaforyzowaną diagnozę polskiego syndromu składają się, według prof. UW Bilewicza „epidemie mowy nienawiści”, „pentagram fobii” i „wtórny antysemityzm”. Ta ostatnia kategoria, urobiona na modłę psychoanalityczną, wydaje się tutaj najbardziej przydatna. Michał Bilewicz wszystko pobadał reprezentatywnymi (próbka 1000 osób, tylko raz 600) sondażami i zdefiniował istne cudo: bezobjawowy antysemityzm o bezprzyczynowej dynamice. Trzeba przyznać, że badacz z UW odważnie – zwłaszcza w wymiarze metodologicznym – podąża za zdobyczami nauki radzieckiej.

Koncept „wtórnego antysemityzmu”, oparty na domniemanym poczuciu winy, wyparciu, niskiej samoocenie Polaków z jednej, a przeszacowywaniu własnego heroizmu z drugiej strony, abstrahuje jednak od kategorii prawdy, bo zdecydowanie źle się czuje w bliskim kontakcie z faktami. „Mit przedsiębiorstwa Holokaust”, „stereotyp spiskowy”, „latentna struktura języka”, „biologizujące stereotypy w rodzaju chciwe parchy” – dr hab. Bilewicz wykazywał w Polin wysoki stopień rozdokazywania.

W litanii napiętnowanych grzechów znalazła się m.in. kategoria „żydokomuny”, dociekliwość w sprawie nazwisk sprzed zmiany, długo by wyliczać. Ciekawe, że wśród egzemplifikacji zjawisk negatywnych znalazło się nawet oświadczenie TSKŻ w roku 1968, jasne, że wydane zapewne pod presją, ale też niewątpliwie przez Żydów. Ignorowanie nawet oczywistych związków przyczynowo-skutkowych sprawiło, że Michał Bilewicz nie dostrzega fenomenu „antysemityzmu reaktywnego”, chyba bardziej naukowego, bo opartego na sprawdzalnym, wymiernym Newtonie, a nie otchłannym i namiętnym Freudzie. Cóż, quod libet...

 

Przebaczanie za zdradzonych o świcie

Wracając do prezydenckich przemówień w 50. rocznicę tamtego marca... Rozumiem szczególną sytuację głowy państwa i potrafię sobie wyobrazić, że panu prezydentowi trudno było się uczuciowo zdystansować wobec sporej dozy zła, jakie dokonało się w Polsce przed półwieczem. Nie potrafił i nie chciał milczeć. Chwała mu za to.

Szkoda tylko, że dla wyrażenia swojej empatii oraz sympatii dla wszystkich, dość zróżnicowanych przecież ofiar tamtego opresyjnego systemu, wobec którego szeregowi obywatele PRL-u (bez względu na swą etniczną przynależność) nawet w masie byli po prostu bezsilni, prezydent Andrzej Duda nie posłużył się nader stosowną w takich okolicznościach kategorią ‘wyrażam ubolewanie’.

Albowiem prośba o wybaczenie, zakładająca przecież sprawstwo i winę, w relacjach międzypaństwowych może rodzić konsekwencje, niekiedy całkiem wymierne. Od głowy państwa należałoby zatem oczekiwać raczej przezorności niż nadmiernej spontaniczności. Natomiast wybaczanie za kogoś w ogóle nie wchodzi w grę, o czym wystarczająco dobitnie i z uwzględnieniem polskiej dramatycznej historii napisał w jednym ze swych wierszy Zbigniew Herbert.

 

Postscriptum

Miesiąc później, w połowie kwietnia, mamy do czynienia z efektami systematycznego ćwiczenia postawy pokornej, a w zasadzie wasalnej: prezydent Rzeczypospolitej na terytorium państwa, którego jest głową, zamiast w roli gospodarza występuje nie tylko jako osoba postronna i pośledniej rangi, ale ponadto ułatwia cudzą, nieprzyjazną Polsce grę pozorów.

Zobacz galerię zdjęć:

Nagroda czasopisma „Poetry&Paratheatre” w Dziedzinie Sztuki za Rok 2015 Kategoria - Poezja

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka