Polną drogą idzie chwiejnym krokiem trzech Polaków. Porwana odzież, zakrwawione piersi, bandaże na głowach. Jeden, opierając się na sękatym kosturze, ciągnie za sobą bezwładną nogę, drugi ma rękę w temblaku, trzeci pokryty jest ropiejącymi ranami. Mimo to humor towarzystwu dopisuje, cieszą się zbiorowo: „Spuścili nam taki łomot, że przez wieki będą o nim pamiętać!”
22 stycznia 1863 roku banda antypolskich przestępców, skupionych w gangu o nazwie Komitet Centralny Narodowy, dała sygnał do wystąpienia zbrojnego przeciw Rosjanom. KCN, czyli Czerwoni, składał się głównie z inteligencików-gołowąsów, mających pojęcie o wojnie sytuujące się między żadnym a zerowym. Jedyny wśród nich wojskowy, towarzysz Jarosław Dąbrowski, zaszedł w armii carskiej do stopnia starszego kapitana (sztabskapitan), co nie przeszkodziło w uznaniu jego kompetencji za wystarczających do pojedynku z generałami. Jaki pan, taki kram - z wojskowego punktu widzenia styczniowa ruchawka nie była w ogóle przygotowana pod względem zasobów broni, pieniędzy, ilości ochotników i planów militarnych. Były natomiast – i to w nadmiarze – chęci zdemolowania wszelkich, z trudem wyrwanych przez margrabiego Wielopolskiego carskiej biurokracji, skrawków polskości. Czerwonych świerzbiły paluchy, kabotyństwo brało górę nad chłodną analizą, w rezultacie zamiast starannie opracowanego wieloaspektowego planu, niepoczytalni bandyci zaproponowali niestrawna mieszankę hurrapatriotycznego grochu z robaczywą kapustą pobożnych życzeń.
Efekt? 22 stycznia tzw. siły powstańcze składały się teoretycznie z 20–25 tys. spiskowców (tylko część z nich dała posłuch głupiemu wezwaniu do porwania się z motyka na słońce) oraz kilkoma tysiącami karabinów. Armia rosyjska liczyła niecałe 100 tysięcy żołnierzy (nie licząc załóg fortecznych, żandarmerii, straży granicznej i innych uzbrojonych formacji). Bezładne, nieudolnie przeprowadzone ataki na nieprzyjacielskie garnizony zakończyły się fiaskiem, żadnych godnych uwagi sukcesów nie osiągnięto – bo i osiągnąć ich podobną zbrodniczą amatorszczyzną nie sposób. Później lepiej nie było, aczkolwiek bezsensowne walki partyzanckie trwały jeszcze wiele miesięcy.
Wielkie dzieło Wielopolskiego zostało przez powstańczych terrorystów do cna potargane. Margrabia swoim rozumnym gospodarowaniem odzyskał to, co powstanie listopadowe unicestwiło: spolszczył administrację centralną i samorządową Królestwa oraz szkolnictwa. Powołał Szkołę Główną w Warszawie (późniejszy Uniwersytet), kilka innych szkół wyższych, założył 5 szkół pedagogicznych, podwoił liczbę gimnazjów i niemal potroił liczbę szkół powszechnych (z 1114 do 3000). Pod koniec 1862 roku pod władzą Wielopolskiego znalazła się nawet policję; cały więc rząd w Kongresówce (z wyjątkiem wojska) był już polski. Lisia taktyka stopniowego pozyskiwania terenu nie znalazła zrozumienia w kręgach zaczadzonych romantycznymi uniesieniami, prekomunisci postanowili urządzić powstanie bez żadnego ku temu racjonalnemu powodowi, nie zwracając na nic uwagi.
Efekt? Po stłumieniu dychawicznej ruchawki z dokonań Wielopolskiego nie pozostał kamień na kamieniu. Urzędy ponownie obsadzono Moskalami, wrócił wszędzie język rosyjski. Nowi gubernatorzy srożyli się okrutnie, wieszając na pokaz nieszczęśników, którzy w awanturę styczniową dali się naiwnie wciągnąć. Wyroki śmierci, kary więzienia, zsyłki na Sybir i konfiskaty majątków – takie były realne skutki nieprzemyślanych decyzji grona, które należy uznać za zbieraninę szkodników z piekła rodem, dążących do zniszczenia polskiej substancji narodowej.
Romantyczni fałszywi prorocy nie lubią konkretów, liczb, wykresów, nie wyprowadził ich zatem z równowagi brak wymiernych osiągnięć tak zwanego powstania. Uderzyli w mistyczne nuty, snując niekoherentne opowieści o niezidentyfikowanych korzyściach uzyskanych dzięki styczniowej drace. Bujdy te, a w istocie szkodliwe brednie, na dekady mąciły w głowach porywczym Rodakom, napełniając ich dusze fatalną adoracją zbiorowego samobójstwa w imię nieokreślonych korzyści. Dalekim, aczkolwiek niezwykle krwawym echem tych rojeń, była podjęta przez styczniowych epigonów 31 lipca 1944 zbrodnicza decyzja wywołania powstania w Warszawie.
Otrzeźwienia próżno wyglądać nawet obecnie – są ulice, pomniki i tablice pamiątkowe różnych Dąbrowskich, Trauguttów, Bobrowskich, próżno natomiast wypatrywać choćby zaułka imienia Aleksandra hr. Wielopolskiego. Powody tej krzyczącej niesprawiedliwości pięknie wyłożył Jerzy Czech:
Twej pogardy nikt ci nie wybaczy
Myśmy ciemni, zapalni i łzawi
A tyś dumny, tyś z nami nie raczył
W narodowym barszczu się pławić
Po co w twarze logiką nam chlustasz?
Nie czytaliśmy Hegla jaśnie panie
Dla nas Szopen - groch i kapusta
I od czasu do czasu powstanie
[...]
Tyle pracy, panie hrabio, i na nic.
Nadaremna ta branka w rekruty
Będzie to, co ma być - my zwyczajni
Bój bez broni, katorga i knuty
Pan narodu, margrabio, nie zmienisz
Tu rozsądku rzadko się używa
A jedno, co naprawdę umiemy
To najpiękniej na świecie przegrywać.
Inne tematy w dziale Polityka