kelkeszos kelkeszos
2690
BLOG

Dyzma w cyrku. O języku polskich elit.

kelkeszos kelkeszos Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 125

Kto czytał opis bytności Prezesa Banku Zbożowego w cyrku ( bo tak niegdyś nazywano arenę zmagań zapaśniczych ), ten być może pamięta, gdy Nikodem Dyzma poirytowany decyzją sędziego, rzekomo krzywdzącą naszego zawodnika, krzyknął do arbitra kończąc polemikę: "A g....o"! Gest ten wywołał oczywiście euforię tłumu i wyniósł popularność prezesa pod niebiosa.

Jak wiemy Dyzma uchodzi za prostaka, a nazwisko bohatera powieści Dołęgi - Mostowicza, stało się symbolem nieokrzesanego parweniusza zdobywającego szczyty władzy i narzucającego styl najwyższym sferom. Niestety pamiętna scena z filmu, gdy grający główną rolę Roman Wilhelmi odwiedza wyścigi na Służewcu i trafia trójkę 1 - 4 - 7 zarabiając fortunę, nie ma literackiego pierwowzoru. To wyłącznie pomysł scenarzystów serialu. Tym niemniej wariacje "trójki" 1 - 4 - 7 określane są na torze mianem "Dyzma przyszedł".

W porównaniu ze słownictwem graczy wyścigowych , poczciwe "g.....o" prezesa byłoby tylko muśnięciem skrzydeł motyla. Obracając się w tych kręgach od wczesnej młodości mogę to zaświadczyć bez żadnego ryzyka. Tor służewiecki lat 80 i 90 był tyglem, w którym stapiały się najprzeróżniejsze środowiska - od wykładowców wyższych uczelni, po zupełnie oczywistych gangsterów. Świat stajni wyścigowych reagował na tą mieszankę po swojemu. W czasach komuny pracownicy "umysłowi" dostawali wypłaty na koniec miesiąca, a "fizyczni" każdego 10. Inteligenci , zawsze coś kombinujący, poszukujący fuksów, byli ogrywani w pierwszy dzień wyścigowy po odebraniu pensji - wygrywali zwykle faworyci. Fizyczni grający zazwyczaj konie "liczone" przez gazetowych typerów, dostawali łomot fuksami. Nikt nie jest w stanie opisać frustracji graczy po przegranej, zwłaszcza gdy wiązała się ze słusznym podejrzeniem, że z gonitwą coś było nie tak. Pamiętam jak dziś, historię pewnego młodego jeźdźca, będącego praktykantem dżokejskim, który "spudłował" klacz o dźwięcznej nazwie Guldynka, a zrobił to tak nieudolnie, że tor zawył z oburzenia. Poleciały wszystkie znane w polszczyźnie przekleństwa, a moje największe zdziwienie wywołał pewien starszy, nobliwie wyglądający pan, który do niefortunnego jeźdźca krzyczał: "Ty gówniarzu!".

Wychowując się w takim otoczeniu, nabyłem do swoich zasobów językowych pełnego spectrum  znanych w polszczyźnie wulgaryzmów, także slangowych, ze wszystkimi możliwymi konfiguracjami frazeologicznymi. W tym zakresie nic mnie nie jest w stanie zaskoczyć. Gdy w połowie lat 80 nie wiedzieć po co wprowadzono na Służewcu chwilową prohibicję, byłem świadkiem takiej oto sceny. Trzech jegomości z Wyczółek popijało wodę życia z wydrążonego kiszonego ogórka. Wzbudziło to podejrzenia milicjanta obywatelskiego, który podszedł do delikwentów i poprosił o "dowodziki", co spotkało się z odpowiedzią "a ch..... ci w karabin, j...... pało". Sytuacja zaskoczyła wszystkich, najbardziej stróża porządku, który się spiesznie oddalił i nie wrócił, a był to człowiek, który wiele widział i słyszał.

Po wielokroć moi bliscy zarzucali mi, że chamieję na wyścigach, co niestety nie było pozbawione podstaw, a prowadzenie podwójnego językowego życia, wymagającego korzystania z kompletnie różnych szuflad lingwistycznych zasobów, w zależności od miejsca w którym przebywałem, nie było rzeczą łatwą. Skomentowanie przebiegu gonitwy słowami typu: " niestety, utalentowany dżokej X tym razem popełnił zbyt wiele błędów taktycznych i technicznych, aby zająć w gonitwie miejsce na które liczyliśmy, stawiając sporą kwotę pieniędzy" - nie zbudowało by autorytetu wśród wyścigowych graczy. Niezależnie od ich statusu. Do pewnego momentu żyłem też w przeświadczeniu, że skomentowanie przejawów życia społecznego i politycznego, zwłaszcza publicznie, przy użyciu określeń będących w powszechnym użyciu na służewieckich trybunach, wykluczało człowieka ze wszelkiego uczestnictwa w dyskusjach ludzi na "określonym poziomie". 

Obserwując wystąpienia środowisk elitarnych, wsłuchując się w ich język, ze zdziwieniem jednak stwierdzam, że nie różnią się wiele od dialogów z najbardziej zakazanych miejsc dawniejszego Służewca. Teraz na wyścigach nie dałoby się schamieć. Rolę szkoły prostaków przejęły media i uliczna opozycja. Od "inteligenckiego chama" już nic nie jest wolne, nie ujrzymy pana krzyczącego "ty gówniarzu", to gatunek wymarły. Na wiecach, w telewizyjnych studiach, na scenach i w kościołach bez trudu za to spotkamy panie wykładowczynie szkół wyższych, wrzeszczące k.....y ! w......ć!  Signum temporis.

Bluzg stał się tak nierozłączną cechą języka polskiej elity, że trudno się zorientować kto jest kim, a przy tym przekleństwa zaczynają tracić swój sens, co u mnie osobiście powoduje pewien dyskomfort. Bo co to za przyjemność powyklinać sobie na nieudany wyścig, nieszczęśliwie przegrany o nos, albo krótki łeb, skląć swoje głupie zagranie, albo nieudolną jazdę dżokeja, gdy te same słowa zaraz polecą z uniwersyteckich katedr? Nie przenoście nam wyścigów na uczelnie....





kelkeszos
O mnie kelkeszos

Z urodzenia Polak, z serca Warszawiak, z zainteresowań świata obywatel

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura