Słowo Ksenofonta o wyprawie Cyrusa to opowieść niezwykła. O odwadze, odpowiedzialności i wytrwałości. Wiekopomny pamiętnik wojenny spisany przez czynnego i prominentnego uczestnika wydarzeń, w stylu sytuującym go na szczytach dorobku literackiego. To lektura zachwycająca rzeczowością i prostotą w opisie niezwykłego męstwa. Historia marszu 10.000 Greków stała się inspiracją dla Aleksandra, przesłanką wszystkich jego czynów tak zmieniających historię świata.
Owi Hellenowie, z różnych krain, niedawno jeszcze walczący ze sobą na śmierć i życie, zostają zwerbowani przez Cyrusa Młodszego, pretendenta do tronu Persji, który chce przy ich pomocy zdobyć. W bitwie pod Kunaksą ich mocodawca ginie, a Grecy pomimo, że zwycięscy, znajdują się w sytuacji rozpaczliwej. Otoczeni ze wszystkich stron przez mrowie wrogów, bez podstępnie zamordowanych wodzów, w nieznanym kraju i bez dróg wyjścia. Nadziei i odwagi nie tracą, podejmują wielki marsz, mający wyprowadzić ich z pułapki. Wybierają nowych przywódców, którym ufają i ruszają w nieznane, aby odnaleźć drogę do ojczyzny.
Nie mając map i informacji orientują się na wodę. Początkowo za drogowskaz służy nurt Tygrysu. Jednak w górach jest trudniej, błądzą, walczą, chorują i w końcu po pięciu miesiącach tej niesamowitej wędrówki następuje moment tak opisany przez Ksenofonta:
" Ale gdy się krzyk coraz więcej wzmagał i zbliżał, i gdy ciągiem nadchodzący żołnierze do ciągle krzyczących pędem bieżeli i krzyk w miarę powiększania się liczby żołnierzy coraz większy powstawał, tedy dopiero zdawało się Ksenofontowi, że coś ważniejszego zajść musiało. Dosiadłszy konia wziął z sobą Likiosa i jeźdźców dla dania spiesznej pomocy; i natychmiast usłyszeli żołnierzy wołających: morze, morze! i kolejno to sobie ogłaszających. Wtedy dopiero już wszyscy nawet i z tylnej straży żołnierze biegli [....] A dostawszy się na wierzchołek góry wszyscy uściskali się nawzajem wodzowie i setnicy ze łzami radości".
A przecież nie wiedzieli gdzie są. Dopiero po jakimś czasie dotarła informacja, że znaleźli się w okolicy Trapezuntu ( obecnie Trabzon ). Jednak Grek nad morzem był u siebie. Znał każde i wiedział jak nawigować po całym świecie - oczywiście w jego ówczesnych rozmiarach. Dotarcie nad morze, nad wielką wodę oznaczało wejście na powrót do Hellady i nie miało znaczenia miejsce, w którym wyszli na brzeg. Takie pojęcia i umiejętności rodzą się przez wieki, ale są trwałe i pewne, a ci co je "mają", czy "umieją", są niekwestionowanymi autorytetami.
Nie wiem czy Anabaza jakoś inspirowała Walentego Skorochód - Majewskiego, pierwszego polskiego znawcę i badacza Sanskrytu, ale z wody "wyłowił" znaczenia dla nas podstawowe. Z pierwotnej umiejętności oznaczania drogi do domu, pozwalającej na jakiekolwiek łączenie odosobnionych ludzkich grup. A więc woda i wiedza są ze sobą związane jak cała masa fundamentalnych dla nas znaczeń i słów: wodzić, dowodzić, przewodzić, zwodzić, udowadniać, a być może też wiedzieć. Mimo naszych wielkich cywilizacyjnych wysiłków niewiele różnimy się od tych Greków spod Kunaksy i na każdym kroku musimy dokonywać wyborów fundamentalnych, aby pójść właściwą drogą, w czym mają nam pomagać prze - wodnicy, do - wódcy, czy ci co widzą do przodu, czyli prze - widujący. Musimy im ufać i musimy mieć mechanizmy selekcji, takie, aby to zawierzenie nas nie zwiodło.
Nie jesteśmy religijni, odrzuciliśmy kapłanów i proroków, a ktoś, kto chciałby teraz opierać się na modlitwie i wierze w Bożą Opatrzność, byłby uznany za niepoczytalnego, bo nie po to wykształciliśmy takie zastępy ludzi nauki, określiliśmy procedury dochodzenia do prawdy i zaufaliśmy rozwiązaniom jakie nauka nam podsuwa, aby pozostawać przy ciemnogrodzkiej, zabobonnej modlitwie.
Naukowcom musimy ufać bezgranicznie, kto ma wątpliwości ten foliarz i płaskoziemca. Przekonałem się o tym uczestnicząc w dyskusjach na forum Salonu. Najpierw Pan Jan Mak spostponował takich jak ja, na zasadzie "oznaczenia co do gatunku", potem zwymyślał mnie bloger @pol.robert ( choć komentarze potem usunął ), tu już "oznaczając co do tożsamości" głąba i idiotę w mojej osobie. Być może słusznie.
Skoro jednak znalazłem się w kategorii osób, z którymi ktoś liczący do 10 nie powinien wdawać się w dyskusję, zacząłem doszukiwać się źródeł swojego sceptycyzmu, wobec prawd głoszonych przy pomocy słupków, wykresów, grafik, slajdów i innych atrybutów człowieka wiedzącego, najczęściej zaopatrzonego w tytuł automatycznie uginający kolana i strącający czapki z głów.
Nie raz podkreślałem, że przekonanie o naszej mocy jest śmieszne zarówno wobec nauki Zbawiciela, wyrażonej zwłaszcza w przypowieści o zawaleniu się wieży w Siloe, jak i konkluzji Dawida Hume'a, wynikających z radykalnie odmiennych, racjonalistycznych przesłanek. Niewiele wiemy i na niewiele mamy wpływ. Jak nie lubię dorobku Krzysztofa Kieślowskiego, to akurat Dekalogiem I trafił w samo sedno. A zatem gdy "za mną", albo "ku mnie" krzyczą naukowcy, to zaczynam być jak ci Grecy, co to żeglując w łupinach po morskich przestrzeniach, i przez wieki kolonizując wszystkie znane wybrzeża, bardziej wierzyli w moc sprawczą tego co niewidziane i nieuchwytne, niż w siłę własnych mięśni i żagli, choć i o tą dbali. Jako od bogów pochodzącą.
Nie znam dziedziny nauki, która nie byłaby skompromitowana serwilizmem, koniunkturalizmem, pychą i pazernością. O naukach społecznych i humanistycznych, nie ma co wspominać, tu rządzi ideologia, nie od dziś zresztą. Widać to choćby w doktrynie prawa. Przytłaczającej większości "autorytetów", nie powinno się podawać nogi, że zacytuję Lecha Wałęsę, podobnie w ekonomii, socjologii itd. Nie można dwóm panom służyć, to nie służą Bogu. Gdzie indziej - nie lepiej. Oto medycyna, jeszcze niedawno uznająca za chorobę psychiczną pewne urojenia i zachowania, dziś ochoczo odcinająca i przyszywająca różne organy, zgodnie z dyrektywami z tych urojeń wypływającymi. Każe mi Pan Jan Mak wierzyć bezwzględnie w dorobek uczonych w naukach medycznych - chętnie, jak mi pokaże psychiatrów gotowych leczyć transwestytów. A to tylko pars pro toto. To tylko dowód , że przedstawiciele szlachetnej sztuki leczenia też w swej masie potrafią służyć komu i czemu innemu, niż dobro pacjenta. A nawet publicznie kłamać.
Mamy znawców klimatu, chcących nam przebudować świat według swoich obserwacji i recept, a zapominających, że to nie człowiek jest panem stworzenia, a cała ich wiedza zdobyta w pocie czoła, dotyczy okresu, będącego w czasie ziemskim ledwie mrugnięciem oka. Mamy katastrofę klimatyczna, bo komuś jest za gorąco i postanowił innych schłodzić i jeszcze sobie za to sowicie zapłacić. Ma na to wykresy.
A ja wiem swoje. Lepiej iść z nurtem wody, albo jej brzegiem, wierząc, że Ten, który go wytyczył wiedział dokąd chce nas zaprowadzić, abyśmy na końcu drogi mogli się zachować jak owi Grecy Ksenofonta na nadmorskiej górze.