Jeśli uznać historię za nauczycielkę życia, to z bólem trzeba przyznać, że w Polakach znalazła wyjątkowo niepojętnych uczniów. Być może dużo w tym winy nauczycieli, bo choć o polskich historykach można powiedzieć wiele dobrego, to niestety jeszcze łatwiej wytknąć im ogromne deficyty, zwłaszcza w zakresie dziejów gospodarczych. I ta ułomność ma dla naszej rzeczywistości daleko idące i opłakane skutki.
Ten fatalizm próbował przełamać wielki Tadeusz Korzon, prawnik z wykształcenia i być może dlatego szczególnie zainteresowany podstawowymi sprawami w zakresie opisu ładu społecznego i wynikającego z tych uwarunkowań potencjału państw. Fundamentalna praca tego wybitnego historyka "Wewnętrzne dzieje Polski za Stanisława Augusta", w swoim świetnym edytorsko, drugim wydaniu, opublikowanym w Warszawie w 1897r. przez Teodora Paprockiego, zawiera taką uwagę autora, opisującego źródła, z jakich w swoim niezwykłym i przełomowym dziele korzystał: "Dziennik Handlowy, zawierający w sobie wszystkie okoliczności, czyli ogniwa, całego łańcucha handlu polskiego. Zaczęty w Warszawie roku 1786. Ponieważ jedyny, o ile wiem, prawie kompletny egzemplarz tego czasopisma, znajdujący się w Bibliotece Publicznej Uniwersytetu Warszawskiego miał nierozcięte karty w większej części tomów, a więc nie był w całości czytany, pozwalam sobie rozszerzyć się nieco nad charakterem i losami jego". To chyba najbardziej ponura, choć nieco mimowolna recenzja tego, jak my Polacy traktujemy kwestie przeszłości, nie związane z jej militarnym, albo insurekcyjnym charakterem. Bo Tadeusz Korzon pisząc ( nieco zresztą przypadkowo ) swoje epokowe dzieło oparte na liczbach, na mianownikach, a nie wołaczach, ze zdziwieniem stwierdził, że jedno z najważniejszych źródeł dotyczących historii gospodarczej, pozostawało nietknięte w czeluściach bibliotecznych i przez kilkadziesiąt lat nikt do niego nie zaglądał.
Za takie ułomności płaci się ogromną cenę, bo społecznie wyzbywamy się wszelkich instrumentów pozwalających na skuteczne definiowanie tego, co i dlaczego wokół nas się dzieje. Swoją przy tym nieracjonalność, wstręt do liczydła i uzupełniania przy jego użyciu rubryk "winien" i "ma" przypisujemy usilnie innym, bo przecież niemożliwe, aby Rosja umiała liczyć, skoro my, o wiele bardziej od niej cywilizowani - nie umiemy.
Nie wiem ilu polskich historyków i to tych najbardziej utytułowanych, byłoby w stanie wskazać kiedy i po co Polska wysłała swoją pierwszą profesjonalną misję handlową do Azji, a konkretnie Indii i Chin, ale obawiam się, że co najwyżej jakiś pojedynczy egzemplarz, z bardzo wąskiego marginesu głównego nurtu. Takie sprawy w Polsce nikogo nie interesują, bo u nas przewaga ludzi machających bagnetami jest miażdżąca w stosunku do tych, którzy się zastanawiają, skąd te bagnety brać. A przy tym mamy społecznie nieusuwalną przypadłość, przypisywania innym naszych deficytów. Stąd sami nie umiejąc ani liczyć, ani zastanawiać się co tą są szlaki i powiązania handlowe, albo jak to się teraz mówi "łańcuchy dostaw", uważamy, że wszyscy wokół są równie niedoinformowani, a już najbardziej ci "dzicy", ze wschodu.
W konsekwencji owi "dzicy" zza wszystkich naszych wschodnich granic, a już najbardziej ci "oświeceni" z tych rejonów gdzie słońce zachodzi, wiedzą o Polsce i Polakach jedno i to niemal od zawsze. Nasza krew i nasza energia nic nie kosztują. We wszystkich planach wielkich organizacji imperialnych, walczących ze sobą o kontrolę nad głównymi bogactwami świata, w rubryce kosztów, Polska zawsze jest oznaczona zerem, albo jakąś niedużą liczbą po postawionym za zerem przecinku. Polak zawsze wiadomo co zrobi i to nieodmiennie za darmo. We wszystkich kalkulacjach dotyczących rozgrywek między mocarstwami, w których jesteśmy potrzebni, albo nawet bardzo potrzebni, w rubryce "winien", przy nazwie "Polska" spokojnie można nie umieszczać żadnych kosztów. Ba! można jak Napoleon, albo jego marszałkowie wpisywać jakieś wielkie "ma", w postaci "sum bajońskich", Księstwa Łowickiego, albo Księstwa Siewierskiego, będących bezpośrednim lennem Cesarstwa Francuskiego, wyjętym spod praw Księstwa Warszawskiego.
Planując każdą wojnę z naszym udziałem, czy u naszych granic, każdy strateg, agresor, prawdziwy czy mniemany sojusznik wie, że Polska niczego nie zażąda, a da wiele, nawet ponad to co sama posiada. Pamiętam swój egzamin z prawa cywilnego, gdy umówiłem się w terminie "zerowym" na samotną walkę z bardzo wymagającą Panią Profesor. Pierwsze pytanie jakie dostałem zostało skonstruowane tak: w szpitalu dla wariatów, pensjonariusz rozpruwa sobie brzuch i przywiązuje się jelitami do kaloryfera. Proszę wskazać wszystkie możliwe podstawy odpowiedzialności. Poradziłem sobie śpiewająco, ale już po egzaminie, wyraziłem wątpliwość, co do realności "casusu". Dostałem odpowiedź w stylu - nie zna życia kto nie służył, no powiedzmy w sądzie i to od strony akt. Niestety, wielokrotnie się mogłem przekonać w swoich doświadczeniach zawodowych, że to Pani Profesor miała rację, ale w życiu społecznym jest jeszcze gorzej. Wciąż wypruwamy sobie flaki, przywiązujemy się nimi do jakichś cudzych interesów i dziwimy się na koniec, że nikt nas za to nie podziwia, bezwzględnie przy tym eksploatując bezradność i bezbronność wariata.
Gdy zatem w obrocie między mocarstwami dzieje się coś absolutnie normalnego, powtarzalnego, niezmiennego od zawsze, u nas wszyscy mędrcy zamiast analizować kto? dlaczego? po co? rozdziawiają gębę z tym nieznośnym: ale jak to? tak nie można! Można do ciężkiej cholery, bo nigdy nie jest, nie było i nie będzie inaczej. To mniej więcej wiadomo od czasów Hobbesa. W tej sytuacji każdy normalny kraj, nie chcąc być wyłącznie igraszką w rękach obcych, stara się działać w całej możliwej skali, nie zamykając sobie żadnej opcji postępowania. To zresztą nauka samego Jerzego Waszyngtona, z jego pożegnalnego memoriału dla Amerykanów, po raz pierwszy opublikowanego w Polsce w 1803r. w dwutomowym wydaniu "Dzieł" Juliana Ursyna Niemcewicza, pierwszego Polaka, któremu oficjalnie nadano amerykańskie obywatelstwo.
Tylko, że my w to nie umiemy, bo u nas "Dziennik Handlowy", kopalnia wiedzy o upadającej, ale też gwałtownie odradzającej się Rzeczpospolitej, pozostawał nie rozcięty przez kilkadziesiąt lat w jednej z najważniejszych polskich bibliotek, bo nikomu nie przyszło do głowy, żeby tam zajrzeć. W końcu trafił się Tadeusz Korzon, tylko zresztą dlatego, że obejmując katedrę w szkole handlowej, chciał się przygotować do wykładu i z przerażeniem stwierdził, że w Polsce nie ma do tego żadnych źródeł. Dlatego musiał je zebrać, usystematyzować i opisać sam. Od tego czasu nie zmieniło się nic, albo bardzo niewiele. Doić nas zatem będą nadal wszyscy, póki jeszcze coś się da - jest nawet na to bardzo adekwatne polskie słowo - "wycyckać". Niezależnie zatem jakie tam traktaty obce potencje pomiędzy sobą popodpisują, mamy stuprocentową pewność, że za wszystkie zapisane w nich "alimenty" odpowiedzialność ponosić będzie Polska. Niezależnie od tego "za czyim przewodem" pozostająca.
Inne tematy w dziale Polityka