echo24 echo24
761
BLOG

Naukowcy "dadzą radę", - optymistyczna refleksja epidemiczna z morałem

echo24 echo24 Osobiste Obserwuj temat Obserwuj notkę 30

UWAGA! Trudny przekaz, tylko dla kumatych z poczuciem humoru

Jesteśmy coraz bardziej zdołowani szerzącą się pandemią tego wrednego koronawirusa, więc tym razem postanowiłem w nieco lżejszej niż zwykle formie napisać notkę dającą nadzieję na przyszłość moim młodszym kolegom ze środowiska akademickiego.

A teraz do rzeczy.

Na portalu „Tygodniku Solidarność - Ty.sol.pl” – vide: https://www.tysol.pl/a46660--Tylko-u-nas-Marcin-Bak-Co-po-koronawirusie-Mlodzi-wyksztalceni-z-wielkich-osrodkow-na-traktory , w artykule pt. „Co po koronawirusie? Młodzi, wykształceni z wielkich ośrodków na traktory! ”, - związkowcy stawiają następujące pytanie:

W związku z epidemią koronawirusa nasi rolnicy sygnalizują już od tygodni nadciągający problem braku rąk do pracy. W związku z wyjazdem znacznej liczby obywateli Ukrainy nie bardzo wiadomo, kto będzie pracował przy truskawkach. To samo dotyczy wielu innych działów produkcji rolnej i przetwórstwa spożywczego. Dziesiątki, może setki tysięcy ludzi znajdą się w najbliższych tygodniach bez pracy, a z drugiej strony przemysł i rolnictwo, które wreszcie muszą być odmrożone, stoi przed dramatycznym brakiem robotników zdolnych wykonywać żmudną pracę fizyczną. Jak to się będzie kształtowało w liczbach, tego chyba nie wie, ale możemy być pewni, że na rynku znajdzie się masa młodych, bezrobotnych socjologów i filozofów. Czy będą potrafili schować swoją ambicję do kieszeni i nauczyć się mieszać wapno lub sadzić ziemniaki?...

Odpowiadam tedy na powyższe pytanie: - Oczywiście, że będą potrafili.

Pytacie Państwo skąd ta pewność? Odpowiadam:  - Z autopsji.

A teraz coś Państwu opowiem:

W połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku moja pensja adiunkta starczała mi na opał i benzynę, gdyż na pohybel szaroburej komunie, dla komfortu psychicznego, wiodłem żywot z lekka odbiegający od standardu peerelowskiego. Chcąc tedy zachować płynność finansową, - w okresach posesyjnych musiałem dorabiać na saksach. 

Szczęśliwym trafem mój kolega, również człowiek nauki, obecnie szacowny profesor Jagiellońskiej Wszechnicy i honorowy członek wszystkich możliwych klubów rotariańskich w Podwawelskim Grodzie, miał dalekiego kuzyna na północy Szwecji, który załatwił nam pracę przy zbiorze truskawek.

Po wystawieniu studentom zaliczeń, pod koniec czerwca wsiedliśmy tedy z kolegą w malucha wypchanego po samą podsufitkę torebkami zupy w proszku, puszkami mielonki turystycznej oraz workami z ryżem, - i ruszyliśmy w drogę do naszej skandynawskiej ziemi obiecanej. Na miejsce dotarliśmy po dwu dobach pełni werwy i ochoty do pracy.

Nazajutrz, bladym świtem, posileni kubkiem grochówki z torebki, stawiliśmy się do pracy w gospodarstwie zwalistego Szweda, ożenionego z Polką spod Białegostoku, która miała kurduplowatego brata o imieniu Zenek, - wrednego prawdziwka pracującego u siostry w roli ekonoma. O czwartej trzydzieści nad ranem, przed rozpoczęciem dniówki, Zenek zwołał odprawę przybyłych na saksy Polaków. Była to egzotyczna grupa licząca trzydzieści pięć osób, w tym ponad piętnastu docentów, w znakomitej większości habilitowanych, około dziesięciu doktorów, paru asystentów i kilku wychudłych wieśniaków z kresów Ściany Wschodniej. Zenek ustawił bractwo na baczność i zerwał wzorcową truskawkę tłumacząc z miną mędrca, że jedna trzecia ma być biaława, a pozostałe dwie bladoróżowe. W przenikającym do szpiku kości ziąbie polarnego poranka ciemnego od chmur deszczowych sunących brzuchami po ziemi, Zenek nas zaprowadził na przepastne pole truskawkowe, po czym przydzielił każdemu rządek i stertę koszyczków. Gotowi do startu, każdy przy swym rządku, prężyliśmy się do skoku, jak olimpijscy sprinterzy w blokach startowych. Zenek dał sygnał i polska ekipa ruszyła. Jeśli chcecie wiedzieć, co czułem, gdy zanurzyłem dłonie w pokrytych rannym szronem truskawkowych chaszczach, to otwórzcie lodówkę i włóżcie ręce do zamrażalnika na piętnaście minut.

Pełznąc na czworaka w rozmarzającym błocie wszyscy starali się jak najszybciej napełniać koszyczki, od czego ma się rozumieć zależało tempo posuwu do przodu. Lecz restrykcyjny regulamin zawodów przewidywał, że jeśli ktoś opuścił, choć jedną truskawkę, - czujny Zenek natychmiast go cofał zmuszając tym samym do zdwojonego tempa celem odrobienia utraty dystansu.

I tu się zaczęła prawdziwa tragedia uczonych zbierających truskawki po raz pierwszy w życiu, w przeciwieństwie do grupy kolegów ze Ściany Wschodniej, dla których ta robota była dniem powszednim. W efekcie, po godzinie czołówka zręcznych wieśniaków wyprzedzała peleton dupowatych naukowców o pół kilometra z minuty na minutę powiększając dystans, a ja zżerany zawiścią dopiero wtedy w pełni zrozumiałem ciemną stronę mocy marksistowskich podziałów klasowych.

Kiedy pod koniec dniówki zesztywniałymi palcami kończyłem napełniać ostatni koszyczek, Zenek zauważył zieloną truskawkę i kapralskim tonem kazał mi zawrócić grożąc, że jak odmówię rozkazu to mi nie zapłaci. Trzymając ostatkiem sił nerwy na wodzy, by mu nie dać w mordę pomyślałem sobie, że ja taką robotę zwyczajnie pierdolę i bardzo proszę Pana Boga o pomoc. No i dobry Bóg mnie wysłuchał, bo następnego dnia zesłał z nieba gradobicie, które wytłukło truskawki, co do jednej sztuki.

Zaczęliśmy tedy główkować z kuzynem kolegi, co dalej począć w tej tragicznej sytuacji, gdyż powrót do kraju na tarczy byłby straszliwą obsuwą. I Bóg nam znowu dopomógł, albowiem nadeszła radosna wiadomość, że jest robota u innego Szweda przy plewieniu buraków.

Następnego ranka, nowy pracodawca zabrał nas do pracy rozklekotanym volvem i wiózł przez dwie godziny przez jakieś ponure pustkowie, po czym wysadził na skraju bezkresnej plantacji. Jedynie ktoś, kto kiedyś płynął transatlantykiem jest w stanie ogarnąć ogrom tych buraczanych łanów. Gdyśmy stali przerażeni na brzegu oceanu buraków cukrowych rosnących w rzędach niemających końca, Szwed nam pokazał, jakie chwasty wyrywać, po czym obiecał, że po nas wróci jak się zacznie ściemniać.

Kompletnie oszołomieni ruszyliśmy z kolegą w otchłań buraczanych chaszczy. Grzęznąc po kostki w błocie człapaliśmy z wolna wyznaczonym torem zrywając kłujące chwasty. Po kilku kilometrach, byliśmy już tak otumanieni tą debilną pracą, że przestaliśmy się do siebie odzywać, a nasze twarze gasły w martwym otępieniu. Aż raptem zauważyłem, że w twarzy kolegi coś drgnęło, a mój kamrat radośnie ryknął: - Stary! Kurwa! Mamy czerwonego! Będzie pyszny barszczyk! Jak się okazało, w morzu buraków cukrowych wyrósł jakimś cudem ogromny czerwony mutant.

Szwed dotrzymał słowa i późnym wieczorem zabrał nas do domu. W drodze szepnął mi przez ramię z tajemniczą miną, że ktoś na mnie czeka. Myślałem, że coś ściemnia, bo któż mógłby mnie znaleźć na szwedzkim odludziu o rzut beretem od koła podbiegunowego. Lecz nie znaliście mojej ówczesnej narzeczonej o imieniu Grażka. Jak się okazało, moja dulcynea, która była modelką łódzkiej „Telimeny” wyjechała w tym samym czasie z Pagartem do stolicy Szwecji na wielki pokaz mody dla przedstawicieli skandynawskiego biznesu. Po zakończeniu pokazu, sprytna Grażka podkręciła jakiegoś przypalonego szwedzkiego rekina biznesu, by ją podrzucił swoim wypasionym Mercem ze Sztokholmu na naszą plantację.

Spróbujcie sobie teraz wyobrazić scenę, jak dwóch zmaltretowanych naukowców umazanych w błocie od kostek po pachy wraca do wynajętej od Szweda komórki, i buraczanym mutantem miast bukietu kwiatów wita stęsknioną Grażkę, która przyjechała z prosto z pokazu ubrana w szykowne ciuchy z wiodącej kolekcji, złote szpilki i torebkę wysadzaną sztucznymi brylantami.

Chcąc tedy jakoś złagodzić ten straszliwy obciach, postanowiliśmy Grażce ugotować barszczyk, gdyż nie wypadało gościć takiej damy grochówką z torebki. Ja pokroiłem mutanta w drobną kostkę, a Kaziu, zdradzam Państwu tylko imię pana profesora, zdobył gdzieś pęczek włoszczyzny i kość rosołową, po czym ugotował zupę, że aż palce lizać.

Ale na nasze nieszczęście, wpadł do nas na chwilę nasz szwedzki pracodawca z trzema znajomymi drwalami, którzy znęceni zapachem dochodzącej zupy przygadali się z miejsca, a my nierozważnie zaproponowaliśmy im drobny poczęstunek. W efekcie, ku naszej rozpaczy, toporni drwale zżarli całą zupę i dla Grażki nie zostało ani jednej łyżki.

Lecz Grażki to nie kompletnie zraziło, co więcej, następnego dnia pożyczyła od Szweda dziurawy ferszalung i pokazała Szwedom, jak buraki plewić…, - koniec opowieści.

Miłego dnia Państwu życzę!

Krzysztof Pasierbiewicz (em. nauczyciel akademicki, niezależny bloger oddany prawdzie i sprawom ważnym dla polskiego państwa)


Zobacz galerię zdjęć:

Grażka
Grażka
echo24
O mnie echo24

emerytowany nauczyciel akademicki, tłumacz, publicysta, prozaik,

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (30)

Inne tematy w dziale Rozmaitości