Naczelny apologeta "władzy dobrej zmiany" Zbigniew Kuźmiuk, którego felietonów regularnie publikowanych na Salonie24 praktycznie nikt nie czyta, co łatwo sprawdzić, - poinformował dziś na S24 z dumą – vide: https://www.salon24.pl/u/zbigniewkuzmiuk/1145984,morawiecki-w-trzebnicy-polska-moze-byc-jednym-z-najlepszych-miejsc-do-zycia-w-europie , cytuję za pisowskim euro-posłem Kuźmiukiem:
„Morawiecki w Trzebnicy: Polska może być jednym z najlepszych miejsc do życia w Europie ”, koniec cytatu.
Mój komentarz:
Pozwolę sobie wszakże zakwestionować fantasmagoryczne obietnice rzeczonego pisowskiego euro-posła, ponieważ moim zdaniem Zbigniew Kuźmiuk, podobnie jak znakomita większość euro-posłanek i euro-posłów PiS, ma w najlepszym razie mgliste pojęcie o tym, czym rzeczywiście jest współczesna Europa.
A teraz postaram się tę śmiałą tezę uzasadnić.
Otóż przez blisko 40 lat pracowałem na uczelni święcie przekonany, że jestem Europejczykiem. Aż przed kilkunastoma laty, podjąłem przez przypadek kilkuletnią współpracę, jako tłumacz-konsultant techniczny z amerykańską korporacją Philip Morris wdrażającą w Krakowie duży projekt – vide referencje: https://m.salon24.pl/9656793c1ad34199bad0d353d54e9588,860,0,0,0.jpg . W trakcie tej fascynującej „przygody”, jednym z moich zadań była pomoc w zapewnieniu interdyscyplinarnej komunikacji pomiędzy stroną polską i firmami zagranicznymi biorącymi udział w realizacji rzeczonego projektu. Uczestniczyłem tedy w wielu negocjacjach strategicznych, naradach biznesowo-technicznych, konsultacjach technologicznych, mitingach operacyjnych i szkoleniach personelu zarówno w Krakowie, jak i różnych państwach Europy Zachodniej, gdzie mieli swoje siedziby kooperanci wspomnianej korporacji. Wykonując setki tłumaczeń ustnych i pisemnych, przez ponad 10 lat zapoznawałem się siłą rzeczy z przeróżnymi standardowymi dokumentami i procedurami zarówno korporacyjnymi, jak unijnymi, co pozwoliło mi poznać tak korporacyjną, jak unijną nowomowę angielską, czyli tysiące wysoce specjalistycznych poza-słownikowych terminów i zwrotów angielskich używanych standardowo w Unii Europejskiej. Słowem miałem okazję przekonać się naocznie, na jakich zasadach działa współczesna Europa.
Dlaczego o tym piszę? Ano z tej przyczyny, że dopiero ta praca uświadomiła mi, gdzie jest naprawdę dzisiejsza Europa, jaki nienotowany dotąd w historii postęp technologiczno komunikacyjny nastąpił w ostatnim dwudziestoleciu, jak praktycznie nieograniczone są możliwości poszczególnych korporacji i organów unijnych, jak działa ich system organizacyjny, jak wyglądają ujednolicone unijne procedury realizacji poszczególnych zadań i jakich narzędzi się do tego używa – a więc, zobaczyłem w praktyce to wszystko, o czym jako pracownik naukowo-dydaktyczny polskiej uczelni technicznej nie miałem wcześniej bladego pojęcia!
A teraz, na bazie wspomnianych doświadczeń, zaryzykuję tezę, że znakomita większość pisowskich euro-posłanek i euro-posłów porusza się po współczesnej europie, jak dzieci zbłąkane we mgle. Dlaczego? Bo szef Prawa i Sprawiedliwości, choć jest niezwyczajnie utalentowanym „zwierzęciem politycznym", nie czuje kompletnie bluesa konieczności perfekcyjnej znajomości jego euro-posłanek i euro-posłów specjalistycznych języków obcych, co skutkuje złudnym przeświadczeniem, że Polska jest samowystarczalna i Polacy sobie sami ze wszystkim poradzą, - że wspomnę sztandarowe hasło Beaty Szydło „Damy radę!”. I choć gromy spadną mi teraz na głowę powiem, że, mimo, iż była pani Premier wykonała kawał dobrej roboty dla Prawa i Sprawiedliwości, to jednak taka właśnie mentalność wrosła jej w duszę. Powiem więcej, taką samą mentalność ma pan premier Mateusz Morawiecki, który niegdyś zapowiedział, że wraz z trzema błogosławionymi Beatami: Szydło, Kempą i Mazurek będzie chrystianizował Europę – vide: https://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114884,22758869,mateusz-morawiecki-ma-ambitny-cel-chcemy-rechrystianizowac.html .
Jarosław Kaczyński rękoma Mateusza Morawieckiego rozpoczął chrystianizację Unii Europejskiej wysyłając do „pracy” w Brukseli rzeczone błogosławione Beaty, oraz liczne grono prominentnych jajogłowy polityków PiS-u, którzy obwieszczali wtedy z dumą wszem i wobec, iż się intensywnie uczą języka angielskiego.
Rozumiem, że był to bonus dla miernych, ale wiernych. Ale moim zdaniem, żeby efektywnie pracować w Parlamencie Europejskim trzeba znać nie tylko język angielski kolokwialny, którego przyśpieszony kurs rzeczone euro-posłanki i euro-posłowie PiS przeszły, - lecz jeszcze do tego trzeba opanować do perfekcji trzy dodatkowe dziedziny języka angielskiego, a mianowicie: specjalistyczny angielski branżowy, jedyną w swoim rodzaju i de facto poza-słownikową unijną nowomowę angielską oraz business English. A żeby się tego wszystkiego nauczyć potrzebne są całe lata praktyki. Zaś bez znajomości tysięcy, powtarzam tysięcy specjalistycznych angielskich terminów, zwrotów i idiomów używanych w Unii Europejskiej rutynowo, - moim zdaniem efektywne wykonywanie pracy euro-posła jest po prostu niemożliwe.
Więc niech mnie z łaski swojej pan euro-poseł Kuźmiuk z całym dla niego szacunkiem nie rozśmiesza opowiadając, przepraszam za wyrażenie dyrdymały, że pisowskie kadry świetnie sobie w Parlamencie Europejskim radzą i wykonują tam pracę ze wszech miar pożyteczną dla Polski i Europy.
Ale kompetencje językowe to jeszcze nie wszystko, gdyż kilkunastoletnia współpraca ze wspomnianą na wstępie korporacją uświadomiła mi, że produktywny euro-poseł musi jeszcze wiedzieć, jak działa unijny system organizacyjny, znać jego procedury wewnętrzne, techniki negocjacyjne i metody poszukiwania partnerów, sposoby przepływu informacji, na czym polegają zasady dobrych praktyk unijnych, na czym polega restrykcyjność europejskich przepisów prawnych, jak wyglądają ujednolicone unijne procedury realizacji poszczególnych zadań i jakich narzędzi się do tego używa. Słowem do tego, żeby być operatywnym posłem PE konieczne jest, co najmniej kilkunastoletnie specjalistyczne wykształcenie językowe w różnych dziedzinach oraz odpowiednio długi staż pracy w liczących się instytucjach i strukturach europejskich.
No i rzecz najważniejsza. Wszystkie kluczowo ważne decyzje w Parlamencie Europejskim negocjuje się bez obecności tłumacza.
I dlatego uważam, że znakomita większość pisowskich euro-posłanek i euro-posłów, a także Jarosław Kaczyński, który to towarzystwo wysłał do Brukseli w nagrodę za partyjne zasługi, - nie zdają sobie kompletnie sprawy z tego, że przyśpieszony standardowy kurs kolokwialnego języka angielskiego może rzeczonym pisowskim euro-parlamentarzystom ewentualnie wystarczyć do znalezienia szatni i stołówek w gmachu europejskiego Parlamentu, zaś brak stosownych kompetencji językowych sprawi, - iż przez całą kadencję rzeczone pisowskie towarzystwo wzajemnego zachwytu nad samymi sobą, - w obawie przed spotkaniem się face to face z prawdziwie anglojęzycznymi fachowcami będą się płochliwie przemykać korytarzami brukselskiego Parlamentu, jak dzieci zbłąkane we mgle.
A sam mówiący nieźle po angielsku złotousty bankster Mateusz Morawiecki niewiele tam wskóra.
Krzysztof Pasierbiewicz (em. nauczyciel akademicki oraz niezależny bloger oddany prawdzie i sprawom ważnym dla naszego państwa)
Inne tematy w dziale Polityka