echo24 echo24
124
BLOG

Baśniowa podróż do Ameryki

echo24 echo24 Rozmaitości Obserwuj notkę 9
Kto nie ma wspomnień to tak, jakby się wcale nie urodził...

Najpierw wprowadzenie w nastrój: https://www.youtube.com/watch?v=Me7zafPVxIQ 

A teraz coś Państwu opowiem.

Kończył się październik 1967roku. Zajechałem z mamą taksówką na redę gdyńskiego portu. Gramoląc się ze zdezelowanej warszawy, zaniemówiliśmy na widok monumentalnego cielska słynnego transatlantyku MS BATORY.

Królewski statek, jak wieża Babel, wznosił się nad portowym nabrzeżem wypełnionym tłumem rozemocjonowanych ludzi. Statek był imponujący. Porażał ogromem. Olśniewał dziewiczą bielą. Ogłuszał rykiem syren pokładowych, jakby w finale filharmonicznego koncertu zagrało jednocześnie tysiące puzonów. Dojścia do statku bronił ciasny kordon milicjantów. Na portowym podeście grała orkiestra reprezentacyjna marynarki wojennej. Zewsząd było słychać nerwowe nawoływania wyjeżdżających za wodę szczęśliwców i pozostających w kraju cierpiętników. Rosło zamieszanie. Na szpaler milicjantów napierał gęstniejący tłum.

Pożegnałem się z matką, gdyż z megafonów rozległ się komunikat: „Pasażerowie proszeni są o przygotowanie paszportów i biletów do odprawy”.

W jednej ręce ściskałem dokumenty, a w drugiej wlokłem za sobą ciężką, tekturową walizę, w której było trochę rzeczy osobistych i prezenty. Przepychając się przez kłębowisko podnieconych ludzi, dotarłem w końcu do trapu pokrytego szkarłatnym dywanem. Kiedy stałem bezradnie, nie wiedząc, co począć, usłyszałem uprzejmy głos: – Pan pozwoli ze mną. Pozwoli pan również, że zabiorę pańskie bagaże i pomogę panu dokonać odprawy.

Ubrany w biały mundur steward okrętowy, wyglądał tak elegancko, że wydał mi się, kapitanem. Kroczyłem za taszczącym moją walizę stewardem równie oszołomiony, co zażenowany. Po raz pierwszy ktoś za mnie coś robił. Po przejściu przez odprawę steward wprowadził mnie na statek.

– Teraz zaprowadzę pana do kajuty – skłonił się uprzejmie. Szliśmy korytarzami wyścielonymi miękkim, puszystym dywanem. Uderzała nieskazitelna czystość, a mosiężne poręcze lśniły od polerki. Statek powalał podniecającym zapachem luksusu.

– Proszę się rozgościć, a jakby pan czegoś potrzebował, to tutaj jest dzwonek, wystarczy raz przycisnąć – steward skłonił się grzecznie i zostawił mnie samego.

Przysiadłem na krawędzi łóżka. Nie mogłem pozbierać myśli. Aż raptem poczułem delikatne drżenie statku i dyskretny pomruk maszyn okrętowych. A więc to wszystko prawda! Płynę do Ameryki!

Drugiego dnia podróży oficer rozrywkowy zapowiedział na wieczór uroczysty bal kapitański.

Co ja teraz zrobię? - strapiłem się. Co prawda zabrałem ze sobą niegdyś białą koszulę, poprzecierany krawat i mocno znoszony garnitur, lecz ten dyżurny zestaw w niczym nie przypominał stroju balowego. Przywołałem z pamięci, jak po pierwszym semestrze dostałem na Akademii Górniczo–Hutniczej sorty mundurowe. Był to o kilka numerów za duży, górniczy mundur w stalowym kolorze, z solidnej gabardyny, który nieoceniony pan Mączka, przedwojenny krawiec, przerobił mi na garnitur za przystępną cenę. W tym szarym surducie, z fasonu przypominającym rycerską zbroję opędziłem dziesięć semestrów.

– Kurczę! Ale kompromitacja! – Na balu będą same wystrojone damy, a ja się mam przyodziać w ten koszmarny szarobury pancerz!

Wieczorem, tuż przed rautem, do drzwi kajuty zapukał dyskretnie steward i poprosił uprzejmie: – Jeśli można, zabiorę pańską wieczorową toaletę do odprasowania. Pąsowy ze wstydu, podałem stewardowi znoszone studenckie ubranie, w którym zdałem w czasie studiów kilkadziesiąt egzaminów, świętując każdorazowo do białego rana. Steward dokonał jednak cudu i odprasowany garnitur odzyskał jaki taki wygląd.

Po wejściu do sali balowej, zaparło mi oddech. Jak świat światem nie widziałem takiego przepychu. Kryształowe kandelabry rozświetlały salę tysiącami migotliwych iskier, które się odbijały w wielkich kryształowych lustrach. Dystynkcji dodawał mahoń, zdobione sztukaterią plafony i mosiężne inkrustacje. Na stolikach zasłanych wykrochmalonymi obrusami oczekiwały na gości wykwintne nakrycia. Wszystko przyozdobione egzotycznymi kwiatami.

W tle przygrywała dyskretnie okrętowa orkiestra, a pod ścianą prężył się szpaler kelnerów w kremowych smokingach. W pewnym momencie orkiestra zagrała tusz. Zapadła uroczysta cisza, przerwana po chwili zamaszystym wejściem kadry oficerskiej, pod wodzą kapitana. Mundury galowe polskiej marynarki, złote epolety i galanteria oficerów robiły piorunujące wrażenie. Dały się słyszeć westchnienia kobiet. Kapitan powitał zaproszonych gości i bal się rozpoczął.

Przyszło mi dzielić stolik z trzema paniusiami nie pierwszej młodości, ale w pretensjach. – Oj, nie będzie lekko! – pomyślałem. – Trzeba je będzie zabawiać co najmniej do północy. Na szczęście, moje współtowarzyszki oddały się lekturze przebogatego menu. Lista wymyślnych przystawek, królewskich dań głównych i szokujących deserów zdawała się nie mieć końca, a nazwy tych wszystkich potraw znałem jedynie z amerykańskich filmów.

Po chwili przyszedł kelner i z ugrzecznionym ukłonem oznajmił, iż wszystko, co w karcie, wliczono w cenę biletu. – Proszę się nie krępować i śmiało zamawiać, co sobie państwo życzą. Zadziwione panie rozdziawiły szeroko buzie: – Czy mam przez to rozumieć, że mogę zamawiać, co zechcę, bez dopłaty? – spytała z niedowierzaniem najbardziej puszysta. – Ależ oczywiście! Jestem do państwa usług! – skłonił się wyraźnie rozbawiony kelner.

Zaczęła się kolacja, przypominająca ucztę bogów. Oszołomiony, miętosząc w dłoniach menu, nie miałem zielonego pojęcia, od czego zacząć.

W kraju w sklepach straszą puste półki – rozmyślałem z poczuciem winy. – Co pewien czas coś rzucą na rynek od wielkiego święta, a tutaj, całe półmisy najprzedniejszych szynek parmeńskich, salami, pasztetów, tace pełne prowansalskich serów, żółwiowe zupy, krewetki, homary, langusty, krwiste polędwice i sięgające sufitu pryzmy egzotycznych owoców ze wszystkich stron świata!

Korzystając z okazji, ożywione łakomczuchy zaczęły bez skrupułów zamawiać wszystko, à la carte, a cierpliwy kelner ledwie co nadążał z dostawą. Speszony łapczywością współtowarzyszek prawie nic nie zamawiałem, chcąc, choćby troszkę podratować honor stolika. Co za koszmarne babony – myślałem zawstydzony. – Wyfiokowane i zlane rosyjskimi perfumami, ale wstyd. Szczęśliwym trafem kolacja miała się ku końcowi.

Orkiestra znów dała tusz i przygasły światła. Zapanowała tajemnicza cisza. Wtenczas niespodzianie zagrzmiały fanfary, a w rytm bicia kotłów, bębnów i perkusji na salę wpełzł wijący się między stolikami wąż kroczących gęsiego kelnerów niosących ponad głowami na srebrnych paterach fantazyjne kompozycje rzeźbione w płonących lodach. Chyba mi się to śni – pomyślałem.

Moje medytacje przerwało głośne stuknięcie obcasów. Salutował jeden z oficerów: – Pan kapitan będzie wielce zaszczycony, jeśli pan zechce przyjąć zaproszenie do loży kapitańskiej – oznajmił mi, a ja obejrzałem się za siebie sądząc, że oficer zwraca się do kogoś innego. – Pan mówi do mnie? – zapytałem skonfundowany. – To chyba jakaś pomyłka! – Nie ma żadnej pomyłki, to pan jest proszony – odparł z tajemniczym uśmieszkiem wyprężony oficer.

Zszokowany przeprosiłem swe współtowarzyszki i ruszyłem za oficerem. Kiedy podeszliśmy bliżej loży kapitana, wpadłem w jeszcze większe osłupienie. Na skórzanych kanapach, w towarzystwie rozbawionej kadry oficerskiej siedziało, jak zdążyłem zliczyć, osiem niewiarygodnie pięknych dziewczyn. Ich urodę podkreślały stroje szokujące przepychem i wytwornym krojem, jak z żurnali domów mody Paryża, Londynu czy Nowego Jorku.

To nie może być prawda! - myślałem gorączkowo. Gdy tak stałem milczący, pan kapitan oznajmił mi z tajemniczą miną: – Proszę przyjąć do wiadomości, że jedna z tych pięknych pań wyraziła życzenie, żeby pan dzisiejszego wieczoru zjadł z nami kolację.

Zakręciło mi się w głowie. Oniemiały z wrażenia miętosiłem nerwowo poły marynarki. O kurczę! Co za wstyd! Takie towarzystwo, a ja stoję przed nimi w niemodnym, przenicowanym ancugu!

– Jest mi niezmiernie miło – wydusiłem z siebie w końcu. – Ale czy mogę spytać, czym sobie zasłużyłem na to zaproszenie? – Siadaj przyjacielu! – nakazał stanowczo rubaszny kapitan, po czym wrzucił do szklanki kilka kostek lodu, zalał na trzy palce złocistą szkocką whisky dopełniając naczynie coca-colą. – To najlepsze lekarstwo na morską chorobę – stwierdził z miną znawcy, podając mu drinka.

– Bardzo dziękuję! Zdrowie pięknych pań, pana kapitana i panów oficerów! – wyrecytowałem roztrzęsionym głosem. Nigdy jeszcze nie piłem whisky z coca-colą. Pierwszy łyk miał z lekka mydlany posmaczek, lecz drugi smakował już lepiej, a trzeci zdał się wręcz wyśmienity. Whisky zrobiła swoje i nareszcie poczułem miłe rozluźnienie.

Zajęte rozmową towarzystwo zdawało się nie zwracać na mnie uwagi. Ze strzępów dyskusji zdążyłem jednak wywnioskować, że te piękne kobiety to polskie top modelki, udające się z Modą Polską na światową wystawę „Expo 67” w Montrealu. Zaczynało do mnie docierać, że siedzę w towarzystwie najpiękniejszych Polek końca lat sześćdziesiątych. Z rozmowy domyśliłem się, że nie jest to ich pierwsza podróż za ocean sławnym transatlantykiem, bowiem wszystkie świetnie znały pana kapitana i jego kompanów.

Ależ ci faceci mają wspaniałą robotę, pomyślałem z zazdrością.

Suto podlewane rozmowy krążyły wokół opowieści, w których się przewijały słynne metropolie Europy, Australii i obu Ameryk. Wiało światowym salonem. – Co ja tutaj robię? Tu sami światowcy, a ja, skromny student ledwie wiążący koniec z końcem, z semestru na semestr, który nie był nawet w Czechosłowacji!

Kiedy tak medytowałem, kątem oka uchwyciłem ukradkowe spojrzenie jednej z modelek. Najwyraźniej mi się przyglądała. Po chwili przyłapałem ją ponownie. Była to przepiękna długowłosa brunetka, o migdałowo wykrojonych, piwnych oczach. Kiedy spojrzałem w jej stronę spuściła pośpiesznie powieki i odwróciwszy głowę, udawała zajętą rozmową. Gdzieżby taka dziewczyna zwróciła na mnie uwagę? Coś mi chyba odbiło, westchnąłem, powróciwszy z obłoków na ziemię.

Drugiego dnia pod wieczór, „Batory” zbliżał się do portu w Kopenhadze. W oddali widać było migoczące światła portowego miasta. Wsparty o burtę czułem podmuch wiatru od lądu, który mi się zdawał tchnieniem wolnego świata. Z zazdrością rozmyślałem, że żyją tam wolni ludzie, którzy trzymają paszporty w szufladach nie musząc o nie żebrać przy każdym wyjeździe za granicę, a potem, całymi tygodniami czekać na łaskawą decyzję stosownych urzędów. Ludzie wolni jak ptaki, mogący się udać w każde miejsce świata, kiedykolwiek zechcą. Stałem wpatrzony w majaczący na horyzoncie „wolny świat”.

Zrobiło się chłodno. W chwili, kiedy odchodziłem zziębnięty od burty poczułem na plecach czyjś wzrok. Obejrzałem się instynktownie i spostrzegłem przycupniętą na ławce z podkurczonymi pod brodę kolanami drżącą od chłodu dziewczynę. Gdy wymieniliśmy spojrzenia rozpoznałem tę samą piękną brunetkę, która mi się wczoraj przyglądała ukradkiem w loży kapitana.

– Widzę, że pani przemarzła – zagadnąłem. – Zaraz znajdę coś do okrycia. Na sąsiedniej ławce dostrzegłem spacerowy pled. Kiedy się pochyliłem, by okryć nogi zmarzniętej dziewczyny poczułem coś, czego nigdy wcześniej nie doznałem. Zakręciło mi się w głowie i prawie straciłem oddech.

– Mam na imię Ewa, usiądzie pan na chwilę? – spytała. Robi się coraz chłodniej, niech się pan też okryje. Opatuleni wielbłądzim suknem wsłuchiwaliśmy się w milczeniu w odgłos zawodzących w oddali syren okrętowych. Fale uderzały miarowo o burtę. – Brrr! Zimno! – poskarżyła się, przysuwając się bliżej. Pokład opustoszał. Wiatr smagał nam twarze słoną bryzą. Zapomnieliśmy o chłodzie. Gwiazdy przygasły przysłonięte ciężką chmurą. Zerwał się wicher.

Od tego momentu, w ciągu jedenastu dni rejsu, nie rozstaliśmy się ani na chwilę przeżywając monumentalną miłość nieosiągalną dla większości małżeństw…


echo24
O mnie echo24

emerytowany nauczyciel akademicki, tłumacz, publicysta, prozaik,

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (9)

Inne tematy w dziale Rozmaitości