echo24 echo24
4774
BLOG

Magia namiętności - odcinek (1)

echo24 echo24 Rozmaitości Obserwuj notkę 92

Więcej o powieści "Magia namiętności" czytaj:
http://www.portal.arcana.pl/Te-niewiarygodna-historie-opisalem-ze-strach...
oraz
http://www.portal.arcana.pl/Wielka-milosc-w-powiesci-krzysztofa-pasierbi...

 

Obejrzałem przed chwilą w TVN24 wyciskający łzy z oczu program „Czarne na Białym” o losach młodych Polaków w Anglii. Wzruszyłem się, bo przypomniało mi się, jak w roku 1967 wyruszyłem za chlebem do Chicago.

Więc postanowiłem opublikować w Internecie moją powieść autobiograficzną pt. "Magia namiętności", czytaj naszych, polskich. Może przeczytają ją młodzi ludzie myślący o emigracji. Bo ta książka jest między innymi o tym, że nie tylko pieniądze liczą się w życiu. Że nasza polska dusza więdnie na obczyźnie, a szczególnie na Zachodzie, gdzie ludzie o romantycznym wnętrzu, a takimi są Polacy, nigdy nie będą do końca szczęśliwi.

Bo wierzę, że to nieprawda iż młodzi Polacy są wyzuci z uczuć. Oni tylko w dobie polskiego kryzysu, desperacko goniąc za tym, co istotne, ważne i ważniejsze zapomnieli na chwilę o tym, co w życiu najważniejsze.

Ta książka to przestroga. Bo znam wielu ludzi mieszkających na Zachodzi, którzy cały czas oszukują siebie, że są szczęśliwi. Cały czas mówią o tym co mają, czego się dorobili, ale wrażliwy słuchacz wyczuje, że nie są w pełni szczęśliwi bo to, co ich otacza to nie ich miejsca i nie ich ludzie.

I pomyślałem sobie, że od dzisiaj w każdy czwartek będę publikował na blogu kolejne rozdziały mojej powieści wydanej przez przezacną witrynę ARCANA, jako zapis fragmentu historii PRL-u, a także celem pokazania młodym Polakom myślącym o emigracji, że zachodnia ziemia obiecana to nie mleczna czekolada.

Do tego pomysłu zachęcił mnie także przedwczorajszy komentarz internauty komentującego pod nickiem WICHREN, cytuję:

Ta książka to naprawdę gotowy scenariusz filmowy. Dziwi mnie ta opinia, że ludzie pragną krwi lejącej się z ekranu. Na pewno nie dotyczy to wszystkich a nawet większości. Myślę, że w scenariuszu opartym o Pana książkę może znaleźć się wiele scen podnoszących poziom adrenaliny: szybkie samochody, uprowadzenie dziecka i akcja jego odbicia, kontakty z ubekami. Sceny erotyczne w umiarkowanej ilości też mogłyby się znaleźć, choć w książce potraktował Pan te sprawy bardzo dyskretnie. Do tego muzyka z tamtych czasów, najpiękniejsze kobiety, plany filmowe w kilku krajach, egzotyka. Moim zdaniem niepotrzebna jest krew. A film trzeba zrobić teraz, by nasze dzieci i wnuki zrozumiały coś z życia swoich rodziców i dziadków, a także czym był PRL. To nie tylko ocet na półkach. Ocet nie był najważniejszy w tamtych czasach. Za 20 lat zainteresowanie tematem spadnie. Co innego umysły i emocje ludzi będzie zajmować…, koniec cytatu.

A więc dziś pierwszy odcinek.

Uśmiech losu

Był grudzień 1966 roku. Kraków pogrążał się w zmierzchu mroźnego dnia. Wyludnione miasto tonęło w gęstniejącej mgle. Krzysztof wrócił zziębnięty do domu po całym dniu zajęć. Podszyta wiatrem kurtka nie dała ochrony przed surową zimą.

Może zostało jeszcze trochę żaru?, pomyślał z nadzieją.

Zajrzał w ciemną czeluść kaflowego pieca, gdzie pod warstwą popiołu tliło się jeszcze kilka bladopomarańczowych węgielków. Z dna wiadra wygrzebał wyszczerbioną szuflą parę bryłek węgla, które ułożył ostrożnie na wystygłym ruszcie. Przymknął żeliwne drzwiczki, przykucnął i zaczął wprawnie dmuchać w palenisko. Wygasłe węgielki ożywały różowawym blaskiem, aż raptem rozbłysnął pierwszy nieśmiały płomyk.

Za oknem zawył wiatr. Ogień na chwilę przygasł, a z pieca buchnęła na pokój chmura gryzącego dymu. Przymknąwszy oczy, dmuchał nadal. I nagle piec złapał cug. Jęzory bladozłotych płomieni wystrzeliły w górę, oblizując po drodze szamotowe cegły. Ogniste kędziory rozszalały się na dobre.

Przymknął drzwiczki, rozprostował nogi i przytulony do fajansowych kafli wsłuchiwał się w melodię buzującego ognia. Uwielbiał ten odgłos, bo dawał mu poczucie bezpiecznego domu.

     Trzeba by przynieść węgla, pomyślał. Pochwycił stare metalowe wiadro i zbiegł do piwnicy. Przez chwilę szamotał się z zardzewiałą kłódką. Zapalił świeczkę i migotliwy płomyczek rozświetlił piwniczną czeluść. W kącie majaczyła zwalista sterta węgla, zapas na całą zimę. Nadłamanym młotkiem zręcznie rozłupywał, co większe kawały. Miał w tym dużą wprawę. Wiedział, gdzie uderzyć by czarny diament pękał podług jego woli. Napełnione wiaderko wytaszczył na górę, skacząc dla rozgrzewki po dwa stopnie.

Gdy wrócił, mieszkanie było już wypełnione atłasowym ciepłem.

Na ulicy rozległ się przeciągły krzyk wieśniaka sprzedającego drewno na rozpałkę: – Drzewoooo! Drzewooo! Drzewooo! Podszedł do okna, skąd rozpościerał się widok na pokryte koślawą dachówką spadziste dachy starego Krakowa zasnute zielonobrunatnym dymem snującym się ospale z kominów. Jakaś opatulona babulinka odgarniała śnieg z chodnika. Słychać było miarowe szurgotanie szufli, zbitej z kawałka dykty i drzewca, porzuconego przez kogoś po pierwszomajowym pochodzie. Z pobliskiej kuźni dobiegał zmatowiony mgłą brzęk kowalskiego młota. Poza dziurawe rynny sterczały nawisy czarnego od sadzy śniegu. Horyzont zamykało monstrualne cielsko szpetnego wieżowca, który niedawno wyrósł przed oknami, przesłaniając widok na jego ukochany Wawel. Od tego czasu, ilekroć spoglądał w okno, odczuwał coś w rodzaju przygnębiającej klaustrofobii. Czuł się jak więzień w ciasnej celi.

Włączył przedwojenne, lampowe radio. Zapachniało kadzidłem rozgrzanego transformatora, a na podświetlonej szybce pojawiły się europejskie stolice. Między Londynem a Rzymem, wyskrobał kiedyś szpikulcem cyrkla pionową rysę. To było jego okno na świat, gdzie przy odrobinie szczęścia mógł złapać przebijającą się z trudem przez szum zagłuszarek muzykę wolnego świata, płynącą po falach radia z Luksemburga. Wpatrywał się bacznie w rozedrganą, zieloną źrenicę oka magicznego, pokręcając wprawnie gałką, by się zbyt nie rozwarła. Wsłuchany w zakazaną muzykę, widział świat wolny i kolorowy, jakże inny od tego, jaki go otaczał.

Wtem dał się słyszeć chrobot przekręcanego zamka. To mama. Wracała skonana z pracy, objuczona siatkami, bo akurat rzucili jakiś towar. Mimo zmęczenia na jej utrudzonej twarzy błąkał się tajemniczy uśmiech, a oczy zdawały się błyszczeć radośniej niż zwykle. Jak nieco odsapnęła, zapaliła zatkniętego w szklanej lufce ukochanego giewonta bez filtra, głęboko się zaciągnęła i walcząc z napadem kaszlu, wykrztusiła ochryple:

– Synku! W siatce z burakami jest jakiś list z Ameryki. Zobacz, co to takiego, czy na pewno do nas.

Zaciekawiony przeczytał nazwisko nadawcy.

– Do nas mamo, do nas. Jacyś Mary i Stanley.

– Do nas? – zdumiała się matka. – Czytaj szybko!

Otwierając drżącymi palcami kopertę, poczuł miły, nieznany mu zapach. Pachniało wielkim światem. Z bijącym sercem wyjął zapisane kartki, spośród których wypadły dwa kolorowe zdjęcia. Z jednego rozparta na różowej kanapie, cała w lokach, falbanach i złotych kokardach uśmiechała się jakaś tleniona na platynowo puszysta niewiasta, na oko po pięćdziesiątce. Na drugim, w pozycji na baczność, stał wystrzyżony na jeża zasuszony mężczyzna, o kilka lat starszy.

– No czytaj! – ponaglała mama, podekscytowana tajemniczą przesyłką.

List był pisany gwarą podhalańską, jaką mówiono na początku dwudziestego wieku. Z treści wynikało, iż odnaleźli się dalecy krewni mamy rzuceni falą emigracji do Ameryki. Chcieli zaprosić Krzysztofa do Chicago.

– Synu! – jęknęła wzruszona matka. – Tyle lat się modliłam, aż Bóg się nareszcie zlitował! Jesteśmy uratowani! Jedziesz do Ameryki! Zarobisz pieniądze i dokończysz studia!

Nadzieja

Krzysztof pędził jak szalony na spotkanie z Danutą. W ręce ściskał wytworny, kartonowy bilet na rejs transatlantykiem „Batory” na trasie Gdynia – Kopenhaga – Southampton – Montreal. Szalał ze szczęścia. Nigdy dotąd nie był za granicą, aż tu niespodziewanie wyjeżdża do Ameryki. Wszystko mu się zdało od razu piękniejsze. Oddychał pełną piersią, a zgniłe krakowskie powietrze wydawało mu się czystym tlenem. Fasady krakowskich kamienic stały się jakby mniej odrapane, a zaśmiecone Planty iście rajskim ogrodem. Wszystko już pozałatwiał. A łatwo nie było gdyż w kraju szalał gomułkowski reżim i otrzymanie paszportu na wyjazd do Stanów Zjednoczonych graniczyło z cudem. Poza tym bilet kosztował dwanaście tysięcy i ciężko tyrająca matka musiała się zapożyczyć u kilkunastu znajomych.

Danuta czekała w „Kolorowej”, maleńkiej kawiarence, blisko Uniwersytetu Jagiellońskigo, gdzie lubili się spotykać studenci, a także artyści krakowskiej „Piwnicy”.

– Jadę! – krzyczał od progu, wymachując biletem.

– Kiedy? – spytała, a w jej oczach dało się zauważyć skrywany niepokój.

– Nie cieszysz się? – spytał.

Danuta nic nie odpowiedziała.

– Przecież zarobię pieniądze, kupimy samochód, a może nawet mieszkanie – tłumaczył poirytowany brakiem entuzjazmu narzeczonej.

Z Danutą spotykali się już ponad cztery lata, od początku studiów. Łączyła ich bliska przyjaźń, którą brali za miłość. Paradoksalnie zbliżała ich do siebie całkowita odmienność charakterów. On był bowiem szalonym romantykiem, ona zaś poukładaną do bólu racjonalistką.

– Cieszę się – odparła markotnie. – Ale czegoś się boję. Przecież nie dokończyłeś studiów.

– Czy ty nie rozumiesz, że jakimś cudem wydali mi paszport? – rozzłościł się. – Czekałem na to ponad trzy miesiące. Całymi nocami stałem pod biurem paszportowym pilnując kolejki. Potem te odwołania i warowanie, by nikt nie podmienił listy z zapisami. A kiedy go wreszcie odbierałem na milicji, na trzydzieści pięć wniosków wydali w tym dniu tylko dwa paszporty! Czy ty to pojmujesz?! Tylko dwa paszporty! W tym jeden był dla mnie! To był cud, Danusiu!

Uspokoił się trochę i już łagodniej dodał:

– A ty zawsze to samo! Studia, kariera, poukładane życie i broń Boże żadnego wyzwania losu. Jedno, o czym marzysz to ta typowo krakowska, tchórzliwa egzystencja. Przecież los daje mi szansę! Trzeba zaryzykować!

– Może i trzeba – odparła jeszcze smętniej. – Jedź Krzysiu! Znam cię na tyle by wiedzieć, że cię nie powstrzymam. – Przełknęła zbierające się łzy mieszając niedomytą łyżeczką lurowatą kawę.

Transatlantyk

Kończył się październik 1967roku. W towarzystwie mamy i Danuty, zajechał taksówką na redę gdyńskiego portu. Gramoląc się ze zdezelowanej warszawy, dosłownie zaniemówili na widok monumentalnego cielska słynnego transatlantyku. Królewski statek, jak wieża Babel, wznosił się nad portowym nabrzeżem wypełnionym tłumem rozemocjonowanych ludzi. Statek był imponujący. Porażał ogromem. Olśniewał dziewiczą bielą. Ogłuszał rykiem syren pokładowych, jakby w finale filharmonicznego koncertu zagrało jednocześnie tysiące puzonów. Dojścia do statku bronił ciasny kordon milicjantów. Na portowym podeście grała orkiestra reprezentacyjna marynarki wojennej. Zewsząd było słychać nerwowe nawoływania wyjeżdżających za wodę szczęśliwców i pozostających w kraju cierpiętników. Rosło zamieszanie. Na szpaler milicjantów napierał gęstniejący tłum.

Krzysztof pożegnał się z matką.

Na widok łez w jej zmęczonych oczach, z kluchą w gardle usiłował jej dodać otuchy:

– Mamo! Nie ma się, co martwić! Wracam za trzy miesiące. To szybko przeleci.

– Dbaj o siebie, synku! – prosiła matka.

Złapał ją mocno za ręce. Próbowała się uśmiechnąć.

 – Jak ciebie nie będzie, pójdę na tę operację woreczka, którą odkładałam od tylu miesięcy.

– To dobrze, mamo! Rana się szybko zagoi i będziesz wreszcie mogła zajadać ten twój ulubiony bigos – próbował dowcipkować.

– Mam dziwnie złe przeczucia, synku. – Spojrzała na niego, jakby się z nim żegnała na zawsze.

– Mama znowu swoje! Wszystko będzie dobrze!

Zmartwiona kobieta patrzyła na syna w milczeniu, starając się zapanować nad wzruszeniem.

Przyszedł czas pożegnać Danutę.

Kiedy ją przytulił, drżała jak w ataku febry i po długim milczeniu wyszeptała:

– Krzysiu! Kochanie! Strasznie się czegoś boję!

Nie lubił pożegnań. Nigdy nie wiedział, co mówić w takich sytuacjach, więc i tym razem milczał.

Sprawę rozwiązał portowy megafon:

„Pasażerowie proszeni są o przygotowanie paszportów i biletów do odprawy”.

– Pa! – Danusiu! Sama widzisz...

W jednej ręce ściskał dokumenty, a w drugiej wlókł za sobą ciężką, tekturową walizę, gdzie miał trochę rzeczy osobistych i prezenty. Najcięższy był zakupiony w Cepelii – rzeźbiony w drewnie orzeł z rozpostartymi skrzydłami, którego z trudem upchnął pomiędzy kryształy i firmowe flaszki czystej wyborowej. Przepychając się przez kłębowisko podnieconych ludzi, dotarł w końcu do trapu pokrytego szkarłatnym dywanem. Kiedy stał bezradnie, nie wiedząc, co począć, usłyszał uprzejmy głos:

– Pan pozwoli ze mną. Pozwoli pan również, że zabiorę pańskie bagaże i pomogę panu dokonać odprawy.

Ubrany w biały mundur steward okrętowy, wyglądał tak elegancko, że wydał się Krzysztofowi co najmniej bosmanem. Kroczył za taszczącym jego walizę stewardem równie oszołomiony, co zażenowany. Po raz pierwszy ktoś coś robił za niego. Po przejściu przez odprawę steward wprowadził go na statek.

– Teraz zaprowadzę pana do kajuty – skłonił się uprzejmie.

Szli przez labirynt korytarzy wyścielonych miękkim, puszystym dywanem. Uderzała nieskazitelna czystość, a mosiężne poręcze lśniły od polerki. Statek był przepojony podniecającym zapachem luksusu.

– Proszę się rozgościć, a jakby pan czegoś potrzebował, to tutaj jest dzwonek, wystarczy raz przycisnąć – steward skłonił się grzecznie i zostawił go samego.

Przysiadł na krawędzi łóżka. Nie mógł pozbierać myśli. Aż raptem poczuł delikatne drżenie statku i dyskretny pomruk maszyn okrętowych.

A więc to wszystko prawda! Płynę do Ameryki!

Zauroczenie                                                                                                             

Drugiego dnia podróży oficer rozrywkowy zapowiedział na wieczór uroczysty bal kapitański.

Co ja teraz zrobię?, strapił się Krzysztof.

Co prawda zabrał ze sobą niegdyś białą koszulę, poprzecierany krawat i mocno znoszony garnitur, lecz ten dyżurny zestaw w niczym nie przypominał stroju balowego. Przywołał z pamięci, jak po pierwszym semestrze dostał na Akademii Górniczo–Hutniczej sorty mundurowe. Był to o kilka numerów za duży, górniczy mundur w stalowym kolorze, z solidnej gabardyny, który nieoceniony pan Mączka, przedwojenny krawiec, przerobił mu na garnitur za przystępną cenę. W tym szarym surducie, z fasonu przypominającym rycerską zbroję opędził dziesięć semestrów.

– Kurczę! Ale kompromitacja! myślał zdesperowany. – Na balu będą same wystrojone damy, a ja się mam przyodziać w ten koszmarny szarobury pancerz!

Wieczorem, tuż przed rautem, do drzwi kajuty zapukał dyskretnie steward i poprosił uprzejmie:

– Jeśli można, zabiorę pańską wieczorową toaletę do odprasowania.

Cholera! - zaklął pod nosem. – Ładnie się zaczyna.

Pąsowy ze wstydu, podał stewardowi znoszone ubranie, w którym zdał w czasie studiów blisko setkę egzaminów, świętując każdorazowo do białego rana. Steward dokonał jednak cudu i odprasowany garnitur odzyskał jaki taki wygląd.

Po wejściu do sali balowej, zaparło mu oddech. Jak świat światem nie widział takiego przepychu. Kryształowe kandelabry rozświetlały salę tysiącami migotliwych iskier, które się odbijały w wielkich kryształowych lustrach. Dystynkcji dodawał mahoń, zdobione sztukaterią plafony i mosiężne inkrustacje. Na stolikach zasłanych wykrochmalonymi obrusami oczekiwały na gości wykwintne nakrycia. Wszystko przyozdobione egzotycznym kwieciem. W tle przygrywała dyskretnie okrętowa orkiestra, a pod ścianą prężył się szpaler kelnerów w kremowych smokingach. Orkiestra zagrała tusz. Zapadła uroczysta cisza, przerwana po chwili zamaszystym wejściem kadry oficerskiej, pod wodzą kapitana. Mundury galowe polskiej marynarki, złote epolety i galanteria oficerów robiły piorunujące wrażenie. Dały się słyszeć westchnienia kobiet. Kapitan powitał zaproszonych gości i bal się rozpoczął.

Krzysztof miał dzielić stolik z trzema paniusiami nie pierwszej młodości, ale wciąż w pretensjach.

– Oj, nie będzie lekko! – pomyślał sobie w duchu. – Trzeba je będzie zabawiać co najmniej do północy.

Na szczęście, jego współtowarzyszki oddały się lekturze wielostronicowego menu. Lista wymyślnych przystawek, królewskich dań głównych i szokujących deserów zdawała się nie mieć końca, a nazwy tych wszystkich potraw znał jedynie z amerykańskich filmów.

Po chwili nadszedł kelner i z ugrzecznionym ukłonem oznajmił, iż wszystko, co w karcie, wliczono w cenę biletu.

– Proszę się nie krępować i śmiało zamawiać, co sobie państwo życzą.

Zadziwione staruszki rozdziawiły szeroko buzie:

– Czy mam przez to rozumieć, że mogę zamawiać, co zechcę, bez dopłaty? – spytała z niedowierzaniem najbardziej puszysta.

– Ależ oczywiście! Jestem do państwa usług! – skłonił się wyraźnie rozbawiony kelner.

Zaczęła się kolacja, przypominająca ucztę bogów. Oszołomiony, miętosząc w dłoniach menu, nie miał zielonego pojęcia, od czego zacząć.

W kraju w sklepach straszą puste półki – rozmyślał z poczuciem winy. – Co pewien czas coś rzucą na rynek od wielkiego święta, a tutaj, całe półmisy najprzedniejszych szynek parmeńskich, salami, pasztetów, tace pełne prowansalskich serów, żółwiowe zupy, krewetki, homary, langusty, krwiste polędwice i sięgające sufitu pryzmy egzotycznych owoców ze wszystkich stron świata!

Korzystając z okazji, ożywione staruszki zaczęły bez skrupułów zamawiać wszystko, à la carte, a cierpliwy kelner ledwie co nadążał z dostawą. Speszony łapczywością współtowarzyszek prawie nic nie zamawiał, chcąc, choćby troszkę podratować honor stolika. Co za koszmarne baby – myślał zawstydzony. – Wyfiokowane i zlane rosyjskimi perfumami, ale wstyd. Szczęśliwym trafem kolacja miała się ku końcowi.

Orkiestra znów dała tusz i przygasły światła. Zapanowała tajemnicza cisza. Wtenczas niespodzianie zagrzmiały fanfary, a w rytm bicia kotłów, bębnów i perkusji na salę wpełzł wijący się między stolikami wąż kroczących gęsiego kelnerów niosących ponad głowami na srebrnych paterach fantazyjne kompozycje rzeźbione w płonących lodach.

Chyba mi się to śni – pomyślał.

Objawienie

Jego medytacje przerwało głośne stuknięcie obcasów. Salutował jeden z oficerów:

– Pan kapitan będzie wielce zaszczycony, jeśli pan zechce przyjąć zaproszenie do loży kapitańskiej – oznajmił Krzysztofowi, który obejrzał się odruchowo za siebie sądząc, że oficer zwraca się do kogoś innego.

– Pan mówi do mnie? – zapytał skonfundowany. – To chyba jakaś pomyłka!

– Nie ma żadnej pomyłki, to pan jest proszony – odparł z tajemniczym uśmieszkiem wyprężony oficer.

Zszokowany przeprosił swe współtowarzyszki i ruszył za oficerem. Kiedy podeszli bliżej loży kapitana, wpadł w jeszcze większe osłupienie. Na skórzanych kanapach, w towarzystwie rozbawionej kadry oficerskiej siedziało, jak zdążył zliczyć, osiem niewiarygodnie pięknych dziewcząt. Ich urodę podkreślały stroje szokujące przepychem i wytwornym krojem, jak z żurnali domów mody Paryża, Londynu czy Nowego Jorku. To nie może być prawda! Chyba mi się to wszystko przyśniło!, myślał gorączkowo. Gdy tak stał, bez słowa, pan kapitan oznajmił z tajemniczą miną:

– Proszę uprzejmie przyjąć do wiadomości, że jedna z tych pięknych pań wyraziła życzenie, by pan dzisiejszego wieczoru zjadł z nami kolację.

Krzysztofowi zakręciło się w głowie. Oniemiały z wrażenia miętosił nerwowo poły marynarki, którą próbował niezdarnie ukryć przed taksującym wzrokiem dziewczyn. Boże, co za wstyd – starał się zebrać myśli. – Takie towarzystwo, a ja stoję przed nimi w niemodnym, przenicowanym ancugu!

– Jest mi niezmiernie miło – wydusił z siebie w końcu. – Ale czy mogę spytać, czym sobie zasłużyłem na to zaproszenie?

– Siadaj przyjacielu! – nakazał stanowczo rubaszny kapitan, po czym wrzucił do szklanki kilka kostek lodu, zalał na trzy palce złocistą szkocką whisky dopełniając naczynie coca-colą.

– To najlepsze lekarstwo na morską chorobę – stwierdził z miną znawcy, podając mu drinka.

– Bardzo dziękuję! Zdrowie pięknych pań, pana kapitana i panów oficerów! – wyrecytował roztrzęsionym głosem. Nigdy jeszcze nie pił whisky z coca-colą. Pierwszy łyk miał z lekka mydlany posmaczek, lecz drugi smakował już lepiej, a trzeci zdał się wręcz wyśmienity. Whisky zrobiła swoje i nareszcie poczuł miłe rozluźnienie.

Zajęte rozmową towarzystwo zdawało się nie zwracać na niego uwagi. Ze strzępów dyskusji zdążył jednak wywnioskować, że te piękne kobiety to najlepsze polskie top modelki, udające się z Modą Polską na światową wystawę „Expo 67” w Montrealu. Zaczynało do niego docierać, że siedzi w towarzystwie najpiękniejszych Polek końca lat sześćdziesiątych. Z rozmowy domyślił się, że nie jest to ich pierwsza podróż za ocean sławnym transatlantykiem, bowiem wszystkie świetnie znały pana kapitana i jego kompanów.

Ależ ci faceci mają wspaniałą robotę, pomyślał z zazdrością.

Suto podlewane spotkanie krążyło wokół opowieści, w których się przewijały słynne metropolie Europy, Australii i obu Ameryk. Wiało światowym salonem.

– Co ja tutaj robię? – starał się zebrać myśli. – Tu sami światowcy, a ja, skromny student ledwie wiążący koniec z końcem, z semestru na semestr, który nie był nawet w Czechosłowacji!

Kiedy tak medytował, kątem oka uchwycił ukradkowe spojrzenie jednej z modelek. Najwyraźniej mu się przyglądała. Po chwili przyłapał ją ponownie. Była to przepiękna długowłosa brunetka, o migdałowoe wykrojonych, piwnych oczach. Kiedy spojrzał w jej stronę spuściła pośpiesznie powieki i odwróciwszy głowę, udawała zajętą rozmową.

Gdzieżby taka dziewczyna zwróciła na mnie uwagę? Coś mi chyba odbiło, westchnął, powróciwszy z obłoków na ziemię.

CDN w przyszły czwartek

Krzysztof Pasierbiewicz

 

Zobacz galerię zdjęć:

Ewa z czasu opisanego w "Magii namiętności"
Ewa z czasu opisanego w "Magii namiętności" Krzysztof z okresu opisanego w "Magii namiętności" Jastarnia 2009. Promocja "Magii namiętności" w Hotelu SPA "DOM ZDROJOWY" - Ewa Wiśniewska czytała fragmenty książki. Jastarnia 2009. Promocja "Magii namiętności" w Hotelu SPA "DOM ZDROJOWY". Jastarnia 2009. Promocja "Magii namiętności" w Hotelu SPA "DOM ZDROJOWY". Jastarnia 2009. Promocja "Magii namiętności" w Hotelu SPA "DOM ZDROJOWY". Jastarnia 2009. Promocja "Magii namiętności" w Hotelu SPA "DOM ZDROJOWY". Jastarnia 2009. Promocja "Magii namiętności" w Hotelu SPA "DOM ZDROJOWY". Autor książki wita Gości. Jarosław Kaczyński też czytał "Magię namiętności" Jarosław Kaczyński też czytał "Magię namiętności"
echo24
O mnie echo24

emerytowany nauczyciel akademicki, tłumacz, publicysta, prozaik,

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości