echo24 echo24
4019
BLOG

Nieznane oblicze Witolda Gadowskiego

echo24 echo24 Polityka Obserwuj notkę 62

Tę notkę o nieustraszonym dziennikarzu śledczym,
który wygrał z systemem
dedykuję
różowemu salonowi podwawelskiego Krakówka

Wczoraj w krakowskim „Klubie Dziennikarza Pod Gruszką”, gdzie między innymi na przekór draństwu i szpetocie komuny zostawiłem swą nieprzystojnie wartką młodość niebojącego się jutra szaławiły szczęśliwego chwilą, a także spory kawałek wątroby, - miałem prawdziwą przyjemność uczestniczyć w zorganizowanej przez lokalny Klub Gazety Polskiej promocji książki Witolda Gadowskiego pt. „Lokal dla awanturnych”, o której jej autor mówi, cytuję:

Pisałem te teksty dla pełnokrwistych facetów i kobiet. Nie bawię się w kotka i myszkę z wpływowymi salonami, za nic mam fochy mniemanych wielkości. Bo w ogóle – poza prawdą – niewiele mnie już obchodzi. Nigdy z nikim się nie układałem i nie przedkładam dobrego wychowania ponad szczerość. Pamiętajcie jednak, że czytacie na własną odpowiedzialność. Jeśli po lekturze zdejmie was gniew nieoczekiwany, melancholia, kolki trzewiowe albo śmiech do rozpuku, to będzie już tylko Wasza wina. Trza było nie zaczynać…”, koniec cytatu.

Ci, którzy bywają na moim blogu doskonale wiedzą, że już sam tytuł książki sprawił, że się w niej od pierwszego wejrzenia zakochałem. A jeszcze do tego Gadowski wczoraj pokazał, że ma nie tylko ogromną fachową wiedzę i odziedziczoną po janosikowych przodkach czupurną odwagę, lecz także niezwykłą charyzmę, przyjazny ludziom sposób bycia i magnetyczną osobowość, która pozytywnie wpływa na innych, poprawia im samopoczucie, poszerza wyobraźnię, a co najważniejsze budzi ochotę do życia i działania. Powiem więcej. Wczorajszy bohater wieczoru unaocznił zebranym w Sali Fontany krakowianom, że jeszcze do tego ma talent, polot, wrodzony instynkt aktorski, sporą szczyptę malarskiej fantazji i cały ocean dobroduszności. Ale to jeszcze nie wszystko. Gadowski wczoraj pokazał, że godny zaufania dziennikarz potrafi się jeszcze bawić tym, co robi.

A, że bloger to także dziennikarz tyle, że społeczny, więc nie dziwota, że się wczoraj Gadowskim zachwyciłem. Bo ten zawadiaka, gołym okiem widać pies na baby na czterojajecznym makaronie wychowany, już na wstępie powiedział, cytuję: „dziennikarz nie musi być dobrze ułożony, a on najbardziej nie lubi ciastowatości i mizdrzenia się, że jest przeciwnikiem mentalności sekciarskiej hołdującej zasadzie, że naszych nie wolno krytykować”, i dalej, że "brakuje mu na polskiej scenie politycznej krwistych postaci, jak niegdysiejszy Kisiel i trochę dzisiejszy Michalkiewicz, a pierwsze poczynania naszej nowej władzy przypominają mu pewien satyryczny rysunek przedstawiający krowę wchodzącą na lód, której się kopyta rozjeżdżają…”, koniec cytatu.

Promowana książka jest wielowątkowa i takowym było wczorajsze spotkanie, więc żeby nie wydłużać notki ograniczę się tylko do jednej kwestii poruszonej przez Autora, a mianowicie wstydliwego problemu, że jak się wyraził pan Witold, pod czym się obydwoma rękami podpisuję, cytuję: „w czasie, kiedy świat ucieka do przodu, Kraków stał się prowincjonalnym i zapyziałym miastem dla turystów szukających tanich lupanarów”.

I ma rację, bo ulica Szewska, przy której od wieków spokój nocny zakłócała jedynie człapiąca czasem dyskretnie szkapina ciągnąca zaczarowaną dorożkę maestro Kaczary, dziś przypomina od dawna już niemodną ulicę rozpusty Reeperbahn w obciachowej hamburskiej dzielnicy St. Pauli. Bo, odkąd przyszło „nowe” po otwarciu europejskich granic, w wyspiarskich metropoliach, jak grzyby po deszczu wysypały się stręczycielskie biura „turystyczne” do obsługi tamtejszego gminu zakładane przez „euro-alfonsów”, którzy z Krakowa zrobili „euro-burdel”, gdzie można się do woli uchlać za półdarmo, odpryskać pod rynną, puścić pawia gdzie popadnie i bezkarnie na oczach policji sponiewierać. No i ruszyła na Kraków fala anglosaskiego tsunami, a nazywając rzecz po imieniu prostackiego chłamu z tamtejszych slumsów. Ci, co nie widzieli nocną porą tej nieokrzesanej szumowiny nie mają pojęcia o stopniu zdziczenia tej hałastry. Bo euro-chłam to coś znacznie gorszego niż nasz rodzimy cham i możecie mi wierzyć na słowo, że cham polski przy euro-chamie to Pan. Zaś oszołomiony motłoch wyje rzucając mięsem bez opamiętania. Jakiś chłystek kopie w rynnę, inny daje w żyłę, a panienki aż kwiczą z zachwytu. W bramie mordobicie. Na każdym rogu lafirynda. A muzyczka ino, ano, a muzyczka rżnie, a przy tej muzyczce rój euro-kretynów "zajebiście" bawi się. Bo pod Wawel dziś przybyli  galanci euro-cywili, mordy odrapane, włosy jak badyli…

W efekcie prastary Kraków z odwiecznej kolebki kultury wysokiej z dnia na dzień się zmienia w prowincjonalną euro-pipidówkę, gdzie rej wodzą mający się za elitę euro-kabotyni animujący pejzaż niegdyś szacownego miasta. A rządzący miastem napływowy element ino ręce zaciera, bo co tam prastare tradycje. Najważniejsze, że euro-dutki do kasy (miejskiej?) szerokim strumieniem płyną.

Jednak ku mojej uciesze, zebranemu w Sali Fontany nobliwemu audytorium o średniej wiekowej przez grzeczność powiem 60 Plus, redaktor Gadowski odważył się prosto w oczy palnąć, że za ten stan rzeczy odpowiada wybrany z ich własnej woli przecież rządzący pod Wawelem od lat 14-tu lat zamiejscowy profesor UJ, którego nazwiska na wszelki wypadek nie wymienił. Lecz zamiast braw w sali rozległ się pomruk, jeśli nie oburzenia to dezaprobaty dla intruza nieszanującego uniwersyteckiej świętości Królewskiego Miasta.

A gdy autor rutynowo spytał, czy są jakieś pytania, obrażone (?) audytorium przez dłuższą chwilę złowrogo milczało. Więc ci, co mnie znają pewnie się nie zdziwią, że jak mam w zwyczaju postanowiłem przerwać tę krępującą ciszę i wykorzystując moment by przywalić zakochanym w sobie krakusom z grubej rury odłamkowym przeciwpancernym... - o głos poprosiłem.

Jako, że Gadowski, jako dziennikarz liniowy nie mógł tego powiedzieć publicznie postanowiłem go wesprzeć i przypomniałem zebranemu na sali szacownemu gremium w większości pamiętającemu jeszcze wczesne zaranie jurajskiej epoki dinozaurów, że czternaście lat temu w wyborach prezydenta Krakowa, Prawo i Sprawiedliwość, za konkurenta obecnie rządzącego Jagiellończyka wystawiło również profesora, którego nazwiska wzorem Gadowskiego nie wymienię, powiem tylko gdyby wtenczas zamiast niego PIS wystawił kij od szczotki to prawica miałaby w saku te wybory.

Powiedziałem też zebranym, że stało się, jak się stało, dlatego, że w mentalności podwawelskich rajców wciąż tkwi mit, który na prywatny użytek nazywam „syndromem małopolsko – młodopolsko – galicyjsko – jagiellońskim” i bynajmniej nie o dynastię Jagiellonów chodzi tylko tkwienie krakowian w jakże błędnym przekonaniu, że Uniwersytet Jagielloński to tak samo szacowna uczelnia, jak kiedyś, a przecież prawda jest taka, że ta fabryka dyplomów w światowych rankingach uniwersyteckich błąka się w górnej grupie stanów średnich czwartej setki.

I jeszcze podzieliłem się z zebranymi opinią, że na Wszechnicy Jagiellońskiej od czasu narodzin III RP do dnia dzisiejszego działają dwie struktury zarządzania uczelnią, czyli struktura formalna de facto administrująca szkołą, oraz opanowana przez lewactwo struktura nieformalna, która rzeczywiście o wszystkim decyduje. Za przykład podałem zorganizowany przez Uniwersytet Jagielloński niedawny Kongres Kultury Akademickiej, którego głównymi animatorami było trzech nadal trzęsących uczelnią i wciąż narzucających standardy natury moralno etycznej dożywotnich jajogłowych profesorów o pezetpeerowskim rodowodzie, którym z coraz większym trudem przychodzi wciśnięcie guzika od uniwersyteckiej windy, - jakby na UJ-cie młodszych i zdolniejszych nie było.

Niestety ja również braw nie dostałem, po sali przetoczył się pomruk przypominający nadchodzące gradobicie, a Gadowski, nie wiem, czy z aprobaty dla tego, co powiedziałem, czy ze strachu przed ostracyzmem salonu podwawelskiego Krakówka z lekka wybałuszył gały i gładko przeszedł do innego wątku. Trochę się rozczarowałem, że pan Witold nie odniósł się do poruszonych przeze mnie kwestii, lecz, jak widać lęk przed różowym salonem, dla którego Uniwersytet Jagielloński to nietykalna Mekka jest wciąż większy, niż strach przed zemstą islamskich terrorystów.

Ale nie jest aż tak źle z tymi krakusami, którzy choć z odwagi nie słyną wykupili cichcem (sic!) wszystkie egzemplarze promowanej książki, a wcale nie mała grupa odważyła się nawet poprosić o autograf niepoprawnego politycznie Autora.

Jak widać wciąż pełen zachowawczych mieszczan bojących się własnego cienia Kraków ma jeszcze kawałek do wielkiego świata, lecz może to i dobrze, bo to już ostatni niezdobyty przez wyścig szczurów przyczółek, gdzie życie płynie tak wolno, iż kac mija, zanim jeszcze ośmieli się zrodzić.

A jak wychodziłem, choć pięknie odrestaurowana „Gruszka” to już nie moje miejsce i nie moi ludzie, gdy zamówiłem sobie lampkę wina i krew znów wartko popłynęła w żyłach przez chwilę mi się wydawało, że na stolikach widzę popielniczki z wciąż tlącymi się niedopałkami sportów i szpanerskich niegdyś giewontów z filtrem oraz niedopite filiżanki ze śladami szminki najpiękniejszych kobiet Krakowa epoki dzieci kwiatów. Bo w tym ponurym, acz paradoksalnie szczęsnym czasie, jak już zamknięto Spatif, pod Gruszką zbierała się nad ranem starannie oddestylowana szpica krakowskich wagantów ściekających z nigdy niepoliczonych balów, rautów, bankietów, biesiad i popijaw by w towarzystwie mających sobie coś do powiedzenia ludzi z nazwiskami, fantazją, pieniędzmi, pod okiem ubeków, którzy byli wszędzie, strzelić strzemiennego nim jak pisała Agnieszka Osiecka „robotnicy wstaną”. I wszyscy byli radośni, choć nie było tlenu.

Bo w tym kultowym miejscu w tamtych trudnych czasach redaktorzy gazet, literaci i znani aktorzy, których łączyło luzackie poczucie humoru, polot, fantazja i upodobanie wolności dzielili stoliki z najpowabniejszymi kobietami tamtych lat. A o brzasku budzącego się poranka następował znany tylko pełnokrwistym birbantom magiczny przeskok iskry, po czym przychodził moment spontanicznego  zbratania niestrudzonych koryfeuszy krakowskiego snu nocy letniej ze zwariowanymi artystkami, zakręconymi intelektualistkami, wyzwolonymi emancypantkami, a także znudzonymi połowicami miejscowych notabli i uniwersyteckich ględziarzy.

I wtenczas…

Ech! Moje kochane szelmutki! Kończę, bo mi stygnie kawa.

Krzysztof Pasierbiewicz (em. nauczyciel akademicki)

Post Scriptum
A tym, którzy powiedzą, że napisałem dobrze o Gadowskim, bo mu się chciałem podlizać przesyłam stosowną piosenkę do słów Juliana Tuwima - vide: ( https://www.youtube.com/watch?v=EdmZYu9Lths )

Post Post Scriptum

Dziękuję moim zdaniem najlepszemu obecnie poecie w Krakowie Adamowi Kawie, który podczas naszego dzisiejszego spaceru po buchających wiosną krakowskich Plantach z wielkim poważaniem mówiąc o Witoldzie Gadowskim podpowiedział motto dzisiejszej notki.

Czytaj Także:

Ministra Kolarska-Bobińska karci jagiellońskich jajogłowych
http://salonowcy.salon24.pl/575693,ministra-kolarska-bobinska-karci-jagi...

 

Zobacz galerię zdjęć:

echo24
O mnie echo24

emerytowany nauczyciel akademicki, tłumacz, publicysta, prozaik,

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka