Ależ oni rżną, ależ piłują. Jak okrętowi cieśle pod batutą Piotra Wielkiego w petersburskiej " werfli " Tak chrapią. Leżę w hundkoi i rozmyślam patrząc w sufit. Daleko nie mam, jakieś 30 cm. Co za czasy żeby kapitan spał w hundkoi. Pocieszam się, że niewiele większą koję miał kapitan u - boota. Też z firanką dającą jakieś poczucie posiadania własnego miejsca na Ziemi. To znaczy pod wodą. Muszę tu spać, bo załoga to moi goście, a do jednego załoganta przybył nawet kwaterujący w twierdzy Boyen oficer inspekcyjny, czyli inaczej żona. Forpik zajęty. Sprawdza stan załogi : czy nie ma kobiet, a jeśli nie ma kobiet to czy nie geje. W czasach obecnych kobiety czują się mniej pewnie. Doszło kolejne zagrożenie, wystarczy że małżonek poczuje w sobie jakiś homowektor i już gdziekolwiek w Europie może założyć nowe stadło, a kobiecie pozostaje jedynie przyglądanie się jak powstaje i rozkwita kolejne bezdzietne małżeństwo.
No ale tu na pokładzie i pod pokładem z wektorami wszystko ok. Tylko, że chrapią jak cholera. Mam przegrane, bo nie mogę z nimi chrapać w kwartecie. Całe moje życie to jedno pasmo niepowodzeń. To zaczęło się już po zakończeniu VIII klasy. Koniec szkolnej udręki, 1/3 dekady Gierka za nami, w sklepach tanie wina. Świętujemy na działce otrzymanie świadectw, a ja nie mogę dotrzymać kroku, wino tanie i słabe, a ścięło. Koledzy i koleżanki nad jezioro, być może doszło tam już do jakichś inicjacji, a ja w tej altance na tej działce zostałem jak emeryt po VIII klasie. Wstyd, w tym wieku na emeryturę nie odchodzili nawet esbecy. Potem też nie było lepiej, 0,5 na łeb i lulu. Jakiś czas prawie, że dorównałem do szeregu, ale dopadła mnie inna przypadłość. Po wypiciu nie mogę spać, muszę mnimum dwie godziny patrzeć w sufit. Jeżeli tego nie zrobię, cały dzień leżę z bólem głowy, migrena. Jeśli ustawowe dwie godziny miną budzę się jak młody bóg, gotowy do zadań kolejnego dnia. Została mi jeszcze godzina i dołączę do chrapaczy. Ależ oni zawodzą. Mój brat najlepszy. Wspina się coraz wyżej i wyżej : chrrrrr ! ghhrrrry ! hgrrrhgyy ! by za chwilę runąć jak wodogrzmot Mickiewicza - chrrrrrghhrrrryhgrrrhgyy !!!! ... i znowu krótke podpompowanie powietrza w płucne miechy i znowu się wspina i znowu łomot. Marek próbuje dotrzymać kroku, ale te głoski jakieś krótsze, mniej dźwięczne. Jeszcze nie jego czas, jeszcze tę krtań należy obrobić, doszlifować. Jeszcze te struny i to podniebienie nie tak elastyczne. Janek najsłabszy, zaledwie średni poziom muzyczny. Jeszcze muszą parę lat terminować, aby ich żony mogły zrozpaczone szturchnąć w bok i kazać przełożyć się na bok, choć u doświadczonego, wyrobionego chrapacza i to nie na wiele się zdaje. Jeżeli chrapanie dochrapie się rangi prawdziwej sztuki to mój brat zrobi karierę europejską, a może i światową. A dlaczego chrapanie ma być gorsze ? Stosunek seksualny na proscenium jest dziś sztuką, robienie loda i owszem też jest sztuką, sztuka dramatyczna o miłości architekta do kozy - wystawiona przez teatr Jandy - też jest najprawdziwszą ze sztuk, to niby dlaczego melodyjne chrapanie mamy traktować jedynie jako problem otolaryngologiczny ? Jeżeli do tego dojdzie to ja i moi bracia wychrapiemy każdą symfonię Beethovena, w każdej europejskiej sali koncertowej. Nasza sława chrapaczy sięga aż po Sekwanę, bo tam jesteśmy najbardziej znani, szczególnie w 16e arrondissement. Początkowo nic nie zwiastowało, że aż taką karierę możemy zrobić w stolicy Francji. Wyjechaliśmy bez specjalnego celu w okolicach Armistice, chcieliśmy obejrzeć parady orkiestr, przemarsze weteranów. Tych weteranów, którzy w maju 1940 tak zasuwali na rowerach na południe Francji, że nawet Rysiek Szurkowski w grupie pościgowej Guderiana byłby bezradny. Owszem impreza ładna, nabożeństwo w Notre Dame, przy co ważniejszym weteranie młody żołnierz jako osoba towarzysząca. Pewnie się dopytuje jakie rowery są najlepsze. Zwiedzaliśmy ten Paryż, chłonęliśmy atmosferę Montmartre i Luwru, zadbaliśmy o całościowy rozwój kulturalny, bo pojechaliśmy metrem i na plac Pigalle. Było miło. Kwaterowaliśmy u kuzyna, który akurat finalizował swoje studia na Sorbonie i pomieszkiwał w typowym francuskim mieszkanku zwanym studio. Niewielka sypialnia pełniąca jednocześnie funkcję pokoju gościnnego, aneks kuchenny i łazienka. Małe, przytulne, dla jednego człowieka bardzo wygodne, z bardzo wygodnym jednoosobowym łóżkiem. Problemem jedynym było to łóżko, na którym spał gospodarz. Nam nie wypadało go wykwaterowywać z łóżka, tym bardziej, że było nas trzech. Wylądowaliśmy, więc na dmuchanym dwuosobowym materacu. Z materacem też był problem bo był dwuosobowy, zatem jeden spał na wznak, a dwóch na sztorc. Umęczeni zasnęliśmy natychmiast, na bardzo krótko, bo śpiący na wznak zaczął koncert solo. Śpiący na sztorc wykonał cios łokciem w nerki, koncertujący przebudził się
- Co się stało ? co się stało ?
- Chrapiesz, połóż się na sztorc.
... i położył się na sztorc. Wówczas ten, który wykonał cios położył się na wznak. Zasnęliśmy. Nie na długo jednak, bo ten który wyłożył się na wznak ruszył z programem " Jaka to melodia ? " i w uroczym studio znowu zaczęło rozbrzmiewać chrapanie. Śpiący obok wykonał rutynowy cios w nery.
- Co się stało ? co się stało ?
- Chrapiesz, połóż się na sztorc.
Sutuacja się powtórzyła. Zasnęliśmy zgodnie, ale oczywiście nie na długo, bo to niewiniątko śpiące przed chwilą na sztorc rozwaliło się na wznak i zaczęło się kolejne wykonanie jakiegoś nokturnu... i tak do rana. Rano wstaliśmy rzeźcy i wypoczęci, solidarnie wyspani w trójkę na dwuosobowym materacu. Gorzej było z kuzynem. Wstał, spuścił nogi z łóżka, westchnął po francusku i w taki sam francuski sposób wydął wargi.
- Ufffff ! Ale daliście dżezu, idę dziś spać do dziewczyny. I to był bardzo poważny błąd. Zwolnione łóżko zajął któryś z nas, więc na materacu dwuosobowym dwie osoby mogły spać na wznak. Wówczas prawdopodobnie wszystko się zaczęło.
Nie wiem, spaliśmy twardo i solidarnie. Program wizyty przebiegał zgodnie z harmonogramem. Kuzyn wracał rano od dziewczyny, zachodził do " bulążerii " po bagietki i " fromaże " Wypoczęci i wyspani jedliśmy francuskie " deżeneur "... i w miasto. I tak płynęły nam noce i dnie. W sumie było tego cztery noce. O cztery za dużo. Piątego dnia rano kuzyn zjawił się z tym samym paryskim zestawem śniadaniowym, zasiedliśmy do śniadania... wówczas rozległo się łomotanie do drzwi, otworzył i na klatce rozległ się histeryczny wrzask jakiejś młodej Francuzki.
- Ja tego dłużej nie wytrzymam ! to jakiś koszmar ! Jeżeli pan nie przestanie piłować w nocy desek to ja sprawę zgłaszam do " konsierżki " niech właściciel zrobi z tym porządek. Tak nie można, spać nie można. Środek nocy, a pan sobie w mieszkaniu urządza tartak !
Wiedzieliśmy, że kuzyn jest niewinny, znaliśmy z opowieści nasze możliwości, ale żeby od razu wyskakiwać z tartakiem ? Chamstwo, a nie żadna Francja - elegancja. Można było zastukać szczotką w sufit. Na pewno obrócilibyśmy się na sztorc, bo jesteśmy dobrze wychowani. Na szczęście było to nasze - że sie tak wyrażę - ostatnie tango w Paryżu, po śniadaniu wyjechaliśmy do Belgii. Mieliśmy zakontraktowany jeden koncert w Liege. Jedna noc. Obyło się bez incydentów i oskarżeń o psychodelię oraz muzyczne tortury. Jeden koncert to za mało, aby na słuchaczach wywrzeć wrażenie.
No i tak waląc w klawiaturę w mojej hundkoi zaliczylem dwie godziny w pełnej przytomności. Mogę spokojnie dołączyć do chrapaczy, za chwilę trio przekształci się w kwartet, a ja wstanę rzeźki i wypoczęty.