Xylomena Xylomena
90
BLOG

Za dar chorowania i bolenia - dziękuję Ci Boże

Xylomena Xylomena Społeczeństwo Obserwuj notkę 5

Wiem, że ludzie przywykli cenić sobie zdrowie, ale dlaczego właściwie? Skąd się bierze w nas utożsamianie zdrowia z długim życiem, czy choćby dobrze przeżytym dniem? Co to za determinanta woli Boga wobec człowieka - zdrowie? Jesteśmy jej tak pewni, że każde niedomaganie organizmu, to czytamy jako znak nadchodzącej śmierci (wielu przez to składa ręce do modlitwy o zdrowie), a dobre samopoczucie, jako pewnik ochrony przed zagrożeniem, iż można odnieść wrażenie, że takie czytanie po znakach to specjalizacja ludzkości w przyglądaniu się woli Boga. Że On nawet pary z ust puścić nie musi, a wiedzą, rozumieją...

A jeśli jest na odwrót i to zdrowie sygnalizuje śmierć człowieka (np. że ktoś zaraz do niego podejdzie i strzeli mu w głowę), albo w ogóle nie ma takich związków? Nie ma na to reguł, albo idąc głębiej - nie ma jednakowych dla każdego człowieka. Choćby po to, żeby każdy był zainteresowany szczerym rozmawianiem z Bogiem i rozumieniem Go, a nie "praw", czy "nauk", które próbują wykładać jacyś ludzie i za którymi w tym celu trzeba podążać.

Opowiem coś o swoim zdrowiu. O chorobie też bym mogła, ale to drugie nie nadałoby się na krótką opowieść, bo ta to ciągle trwa.

Uzdrowienie miałam zaproponowane będąc starszą studentką socjologii blisko pięćdziesiątki i matką już czwórki dzieci. Zagadnęła mnie o to na uczelni szatniarka emerytka, czy bym się zgodziła, to ona się pomodli nade mną. Wcześniej ustalając, czy wierzę w Jezusa Chrystusa. Trochę mnie zaskoczyła takim pytaniem, bo byłyśmy na UKSW, ale w sumie oczywiście, że samo miejsce nauki o niczym nie przesądzało. Wcześniej na studiach licencjackich byłam u Pallotynów, na ich uczelni społecznej i znając skład osobowy małej grupy bardzo dobrze, jako starosta, wiedziałam, że wśród studentów może być mieszanka wybuchowa. Na przykład był muzyk-satanista, kryptolog chełpiący szpiegostwem, korespondent „Nie” od Urbana, celnik-ateista, muzułmanin, który chciał pisać pracę porównawczą o dwóch religiach i też wśród kobiet było różne wartościowanie i pochodzenie środowiskowe – różnorodność zdająca się przekraczać średnią statystyczną.
Szatniarka UKSW zrobiła też wywiad, jakie części ciała mogłabym wskazać jako niedomagające lub konkretne choroby, bo właśnie nad nimi chce trzymać ręce podczas modlitwy. Była związana z jakąś grupą praktykującą takie uzdrowienia moderowaną przez księdza w Kościele i zachęcała mnie do uczestnictwa, ale tego nawet nie rozważałam w mojej sytuacji rodzinnej i z powodu sporej odległości do Warszawy. W tym okresie mieszkałam w Michalinie koło Otwocka.
Uzdrowienie poczułam dosyć szybko w drodze powrotnej z uczelni do domu. Takie prawdziwie zdrowie absolutne – lekkość ciała, nic nie dzwoni w uszach, lekko oddycham bez jakiś oporów w zatokach. Moje poczucie szczęścia zmieniło się w ogromne współczucie wobec ludzi na peronie, kiedy mogłam im się przyglądać, czekając na pociąg, na Śródmieściu. Stało się to, kiedy przeniosłam swój wzrok z siebie i tego co czuję, na nich. Widziałam ich jako ludzi chorych i nieszczęśliwych, którzy nie mają najmniejszego pożytku z tego, że ja jestem zdrowa i znajduję się w uniesieniu ze szczęścia.
W tym czasie miałam też umierającego na białaczkę zięcia mojej 23 letniej córki mieszkającej w Szkocji. Jednej z córek. Mam dwie córki i dwóch synów. Zięć był zagorzałym ateistą, który zerwał wszelkie kontakty ze swoją rodziną w Polsce, opowiadając przez komunikator, że był prześladowany religią katolicką przez swoją matkę, która miała sprowadzać na niego egzorcystów i traktowała jak diabła od dziecka. Brałam to za wiarygodne i prawdziwe, że mógł mieć taką matkę, bo w mojej matce też tkwiło wyszukiwanie we wszystkich złych intencji. Jak ja mu zacznę opowiadać, że powinien poszukać jeszcze uzdrowień w imię Jezusa po jego nieudanym przeszczepie szpiku, kiedy czekał na kolejny, to weźmie to za prześladowanie religijne i stracę kontakt z córką.
I tak się to stało, chociaż nawet nie pamiętam, czy wspomniałam im o takiej możliwości, że w to wierzę, bo sama doświadczyłam uzdrowienia w imię Jezusa. Mogłam mówić o tym córce po czasie, bez namawiania – jakąś rozmowę o tym pamiętam słabo i myślę że z nią właśnie. Mój stan zdrowia był jednodniowy, minął po nocy, ale wiedziałam, że tak krótko przez wzgląd na mnie, a nie, że było to uzdrowienie nieprawdziwe, szarlataneria. Wiem, że niektórzy próbują tak kategoryzować uzdrowienia - po takich "znakach", dzieląc je na pochodzące od Boga i szatana.
W stanie zdrowia zaczęła we mnie szybko narastać predyspozycja do ofiarowania się w poczuciu winy wobec ludzi, na których patrzyłam i w ogólności wobec ludzi. Duch Jezusa Chrystusa. Wszystkich ludzi tak postrzegałam - jako moich wierzycieli, nie tylko takich w zasięgu wzroku, bo wobec zmarłych tym bardziej tak się czułam, bo już zmarli, a ja tu chcę nie wiadomo czego jeszcze używać na tym świecie. W domu, w takim doskonałym stanie miałam trudność ze znalezieniem w myślach nowych celów, na miarę daru, co z nim zrobić, robić zwykłego planu zajęć, że teraz to, a teraz tamto. Wiedziałam, że moje życie nie powinno być już dalej jak dotąd, ale ponieważ nie mogłam zrozumieć, co dalej, jakbym ujrzała swój czas jako już przekroczony ponad miarę (wcześniej miałam za sobą doświadczenie śmierci, a także uniknięcia śmierci, więc to mogło mieć znaczenie w takim odczuwaniu), czyli, że nadaję się do umierania, postanowiłam taki namysł odłożyć na następny dzień.
Jednak wyglądało na to, że nic więcej do zrozumienia nie miałam, ponieważ po nocy wróciły mi niedomagania sprzed uzdrowienia. Nie byłam tym długo rozczarowana, choć owszem medytowałam w kierunku, czym obraziłam Boga, że mi to zabrał. Nie dałam świadectwa, podzięki? Myśli popłynęły mi łatwo do zobaczenia chorowania jako daru – zmniejszenia wymagań wobec mnie, żebym mogła być jeszcze z rodziną, której tak pragnę. Komu wiele dano, od tego wiele się wymaga. Zrozumiałam, ze dostałam usprawiedliwienie chorobą z opieszałości w ofierze pełnej, czyli właśnie przedłużenie życia. Akurat w tym przypadku - niech nikt tego nie zamienia w regułę
Było to też swoiste uwolnienie od pożądliwości zdrowia. Rozumienia, z czym wiązałoby się dla mnie. Myślę że dosyć ważnego w kontekście moich doświadczeń z ruchem charyzmatycznym lata później.
Mieszkałam już w Pionkach w powiecie radomskim, sama bez rodziny, wszystkie moje dzieci były już dorosłe. Do Ruchu Rodzin Nazaretańskich zaprosiła mnie kobieta, którą znałam jedynie z widzenia na mszach, młodsza ode mnie. Byłyśmy jednymi z osób lubiących śpiewać, więc także ja zwracałam na nią uwagę, czy jest, bo wzmocnienia ładniej brzmią. Zagadnęła mnie kiedyś po mszy, że uważa, iż to coś właściwego dla mnie, że z pewnością mi się spodoba, podając czas i miejsce spotkań Ruchu. Choćby miało mi się nie spodobać, nie chciałam jej sprawić przykrości. Wykazała się odwagą i otwartością wobec nieznanej sobie kobiety.
Ksiądz, którego zobaczyłam na spotkaniu Ruchu jako moderatora, napawał mnie optymizmem. Znałam go z celebracji mszy i postrzegałam go jako człowieka żywej wiary, żarliwego niemal rozgorączkowanego w kazaniach. Młody tęgi, energiczny i wesoły. Dlatego byłam zdziwiona, że chodzi o grupkę koło 4 osób i więcej chętnych nie widać. Ale liczy się jakość – jasne.
Modlitwa i reguła jak rozmawiać – że nie wolno o sobie, ani zadawać pytań nawzajem, jedynie do moderatora. Czytanie fragmentów ewangelii, wysłuchanie moderatora, jak to rozumieć i potem każdy po kolei, czy też w ten sposób to rozumie. Wszystko bardzo poprawnie bez wchodzenia w najmniejsze polemiki, żeby nikogo nie urazić, co praktycznie sprowadzało się do powtórzenia swoimi słowami wykładni księdza prowadzącego.
Ciasno mi w tym było, niczym na wojskowym treningu z niebycia, więc medytacje – co tu po mnie i czy tak wyglądają formacje zakonne – miałam mocne. Wytrzymałam więcej jak jedno takie spotkanie, chociaż ksiądz od razu uprzedził, że u niego nie wolno dawać żadnych świadectw, bo on w żadne objawienia indywidualne nie wierzy, ponieważ gdyby takie były prawdziwe, to on też by ich doświadczał. Według niego takie rzeczy jak objawienia, to się działy jedynie w czasach życia Pana Jezusa i są zapisane na kartach Ewangelii, a teraz to dotyka tylko chorych psychicznie i trzeba to leczyć...
Przeciwieństwo tego, co mi wyglądało na kazaniach. Niewierzący? Nie czułam wzburzenia – Panie Boże, gdzie Ty mnie wysłałeś, po co mi to pokazujesz. Wolałam myśleć, że jeśli to prowokacja od złego ducha, to ja się nie dam wciągać w żadne kłótnie z księżmi, a jeśli to Bóg mnie tu wysłał, to się obędzie beze mnie w nawracaniu takiego duchowieństwa, bo może dawać objawienia komu chce i ile chce. Czyli – skoro nie mam rozeznania, co z tym zrobić, to daj mi spokój.
Spotkanie, na którym ksiądz pochwalił się jak potraktował kobietę w konfesjonale, która powiedziała mu o widzeniu Matki Boskiej – że wysłał ją do psychiatry – przelało moje ważenia, co tu należy zrobić. Ja nie mogę w tym uczestniczyć, z tym człowiekiem jako moim przewodnikiem. Odpowiedzialność za innych? Nie mam, nie czuję, niech ich Duch Święty prowadzi.
Ta sama kobieta z kościoła jeszcze powtórnie mnie zagadnęła – w sprawie specjalnych rekolekcji o uzdrowienie w innej parafii w Pionkach, do których mnie bardzo namawiała. Dla mnie hasło niechwytliwe, ale przez wzgląd na nią, żeby jej nie zgorszyć, że cudowne uzdrowienia mnie nie obchodzą, bo w zasadzie żadne, znowu poszłam.
Jakby przeciwieństwo tego, co miałam dane w Ruchu Rodzin Nazaretańskich, bo wiara w cuda na całego, choć wtedy jeszcze tego nie wiedziałam. Prowadzącym był zaproszony misjonarz, ksiądz-egzorcysta z towarzyszącym mu zespołem osób świeckich robiących oprawę muzyczną i uwielbienia. Mówił „językami”. To akurat trzeba było brać na wiarę, że ktokolwiek z zebranych rozumie owo połączenie wszystkich języków, bo świadectwa o tym nikt nie dawał. Świadectw tu się w ogóle nie dawało, podobnie jak w poznanym przeze mnie Ruchu Rodzin Nazaretańskich. Owszem były grupy dzielenia słowem, ale robiło to na mnie wrażenie badania, czy wśród zebranych są opętania, nic poza tym.
A według Ewangelii rozumiałam, że po tym poznać ten cud „mówienia językami”, iż zupełnie każdy rozumie, co słyszy, niezależnie od języka jakim sam włada. W zetknięciu z nim nie zostaje ani jedna osoba nierozumiejąca. To było jakieś moje dziwne pamiętanie owego fragmentu Ewangelii z Dziejów Apostolskich, które musiało wynikać z niedbałego czytania, czy słuchania, bo potem nawet takiego fragmentu nie znalazłam, a tylko o pojedynczym języku dla każdego apostoła, choć tak licząc musiało ich być więcej, niż dwunastu - adekwatnie do zebranych nacji. I urządzili tam kakofonię zebranym, przekrzykując się nawzajem?
Nieistotne, bo to nie moje późniejsze sprawdzanie, ale pierwotna myśl, jak poznawać ten dar – że rozumieniem, a nie przeciwnie - zamknęła mnie na rekolekcjonistę, że znowu nie wiem na co patrzę i muszę badać, chociaż tak ładnie śpiewają i jest wesoło.  
Na żadne uzdrowienia nie nastawiałam się. Znałam to i miałam poczucie, że w tym temacie mam już przerobione wszystko co należy.
Salka nabita ludźmi, a osób, które ani nie padały na podłogę od dmuchnięć księdza, ani nie chichrały lub szlochały po jego szeptaniu do ucha „językami” - niewiele. Wśród nich wokalista zespołu muzycznego, który jako jedyny ze świeckich mógł przemówić, właśnie do takich. Opowiadał, że chociaż już bardzo długo jeździ z tym księdzem na tego typu rekolekcje, to sam także nie miał dotąd „spoczynku w Duchu Świętym”, ani  pozostałych „darów”, ale nie należy się tym zrażać, bo to nie znaczy, że jest się kimś gorszym, czy bardziej grzesznym, bez łaski, tylko cierpliwie modlić o przyjście Ducha Świętego...
Zabrzmiało mi to socjotechnicznie, ponieważ nie miałam takiego zmartwienia do rozwiania, a obawę, czy tu się nie dzieje zwodzenie i czarowanie. Na to pytanie w duchu nikt mi nie odpowiadał. Muzyk słusznie ocenił, że ci niepodatni na dziwne praktyki księdza, to zatroskani, ale nie tak, jak to próbował zakwalifikować. W każdym razie nie w moim przypadku. Nie w głowie mi było dokonywać w sobie negacji troski o ludzi, aby obrócono to na dowód mojej cierpliwości w modlitwie lub otwartości na dary Ducha Świętego.
Przyjścia na kolejne spotkanie już nie miałam w planach, żeby nie obrazić tym Boga, jako modlitwą o cud dla cudu, na „zaliczenie” przed ludźmi, sprowadzone do trzech widzialnych znaków - omdlenia, niekontrolowanego śmiechu lub płaczu. Cokolwiek już miała o tym pomyśleć miła kobieta z kościoła.

Xylomena
O mnie Xylomena

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo