Zbigniew Kopczyński Zbigniew Kopczyński
127
BLOG

4 czerwca

Zbigniew Kopczyński Zbigniew Kopczyński Polityka Obserwuj notkę 2
Na 4 czerwca Donald Tusk zapowiedział wielki marsz. Pisząc te słowa nie wiem czy będzie on wielki, czy niewielki. To się dopiero okaże. Jednego możemy być pewni. Bez względu na rzeczywistą frekwencję na marszu, organizatorzy ogłoszą go wielkim sukcesem a ich przeciwnicy niekoniecznie. Określenia „wielki” i „mały” są na tyle nieprecyzyjne, że ten sam marsz może dla jednych być wielkim, a dla drugich małym. Przerabialiśmy to przy okazji marszów „w obronie konstytucji i wolnych sądów”. Podawana przez organizatorów ilość stu czy nawet dwustu tysięcy uczestników, po dokładnym przeliczeniu, okazała się kilkakrotnie mniejsza. Przy dobrym skadrowaniu relacji, grupkę można zrobić tłumem.

Wybrana data wielkiego marszu na nawiązywać do wydarzeń z najnowszej naszej historii, ważnych dla naszej demokracji. Przyjrzyjmy się zatem, co takiego wydarzyło się wtedy, by mogło być odniesieniem dla naszych hiperdemokratów. Nie będzie to obiektywny opis historyczny, a raczej przedstawienie moich ówczesnych odczuć. Byłem wtedy stosunkowo młody, acz już po doświadczeniu działalności w karnawale Solidarności i konspirze, zaangażowany w działalność polityczną, lecz na szczeblu lokalnym, daleko od wielkiej polityki.

W miarę zbliżania się 4 czerwca 1989 rosło napięcie i mobilizacja, ale też granicząca z pewnością nadzieja na zmiany. Zanim jednak ruszyliśmy do urn, media podały mrożące wieści z Pekinu. Przez ostatnie miesiące prawie codziennie informowano o chińskiej odwilży. Coraz odważniejszych wystąpieniach i żądaniach zmian. Wyglądało na to, że w Chinach również może dojść do przemian, a później - myśleliśmy – zawali się w końcu komunistyczne imperium zła. Tak to wyglądało. Tłumy ludzi okupujące Plac Niebiańskiego Spokoju robiły wrażenie.

I właśnie nad ranem 4 czerwca na zgromadzonych na placu ludzi ruszyły czołgi i transportery wojskowe, otworzono ogień maszynowy. Masakra. Według chińskich władz zginęło wtedy niecałe trzy setki ludzi, Chiński Czerwony Krzyż mówił o liczbie ponad dziesięć razy większej, a według niektórych, później ujawnionych źródeł, ofiar mogło być nawet dziesięć tysięcy. Ich ciała potraktowano mniej więcej tak, jak w Auschwitz robili to Niemcy. Pamięć o tej masakrze bardzo skutecznie – przynajmniej w Chinach – wrzucono do komunistycznego grobu pamięci.

Po raz kolejny okazało się, że komuniści potraktowali liberalizację reżimu jako czas do przygotowania rozprawy z oponentami. Tak jak było to w Polsce w latach 1980-81. 4 czerwca 1989 w Pekinie był pogrzebem ledwo widocznych zalążków demokracji. Wiadomości z Chin nie osłabiły naszego zaangażowania w polskie wybory, choć przypomniały nam do czego komuniści są zdolni.

Dziś krytykujemy te wybory, bo wolne było tylko 35%, więc nazywanie ich demokratycznymi jest nieporozumieniem. To prawda, demokratyczne one nie były. Ale w wtedy te 35% było dla nas naprawdę dużym osiągnięciem. Przecież od upadku II Rzeczypospolitej nie było tyle wolności. Mogliśmy iść, skreślić kogo chcemy (w tych 35% procentach) i nasz głos został policzony. Dla mnie, moich rówieśników, a i naszych rodziców, było to pierwszy raz w życiu. Naprawdę, zachłysnęliśmy się tym skrawkiem wolności.

Prawdziwe i demokratyczne wybory były do Senatu. Tu poszliśmy jak burza. W Senacie nie znalazł się żaden komunista. Solidarnościowi kandydaci zdobyli 99 mandatów. Jeden przypadł niezależnemu kandydatowi – Henrykowi Stokłosie z okręgu pilskiego. Był on jednym z największych pracodawców w okręgu i, prawdopodobnie, jego przypadek jest dla liderów Prawa i Sprawiedliwości jednym z powodów niechęci do jednomandatowych okręgów wyborczych. Paradoksalnie, te stuprocentowo wolne wybory pozostają w cieniu sejmowych, jedynie częściowo wolnych i raczej nie do wyborów senackich nawiązuje Donald Tusk.

Te 35% wygraliśmy w stu procentach. Dodatkowo przepadła lista krajowa, a to znaczyło, że wielu zasłużonych towarzyszy zabrakło w Sejmie. Nokaut czerwonych, a u nas prawie euforia. Prawie, bo z pewną niepewnością czekaliśmy na reakcję komunistów, wiedząc co wydarzyło się w Pekinie. Z wielkim napięciem słuchaliśmy oświadczenia rzecznika Komitetu Centralnego PZPR wygłoszonego w Dzienniku Telewizyjnym. Zapewnił, że partia przyjmuje wynik wyborów. Naprawdę duża ulga.

A po tym bolesny policzek. Dowiedzieliśmy się, że nasi liderzy: Bronisław Geremek i Tadeusz Mazowiecki ustalili z czerwonymi, że oddają komunistom mandaty z listy krajowej. Zmienili zasady w trakcie gry! Naprawdę, trudno było mi to zrozumieć. Demokracja to przecież rządy ludu, a gdy lud wyraźnie i jednoznacznie się wypowiedział, postanowiono tę wypowiedź mocno stonować.

Pacta sunt servanda – stwierdzili nasi liderzy. Umów należy dotrzymywać – to podstawowa rzymska zasada praworządności. Jak najbardziej słuszna. Pytanie tylko, których umów? Tych z komunistyczną władzą czy z polskim społeczeństwem? Geremek i Mazowiecki powiedzieli Polakom: „Możecie głosować jak chcecie, ale wynik ma być taki, jak ustaliliśmy z czerwonymi.” Trudno o większe podeptanie demokracji. Rozumiem argumenty o sytuacji geopolitycznej, potrzebie rozsądku i niestawianiu przeciwnika pod ścianą, ale mówmy o kompromisie, dogadaniu się elit, a nie o demokracji. Czy tę rocznicę chce obchodzić Donald Tusk?

Efektem „dotrzymania umowy” było powierzenie Czesławowi Kiszczakowi misji stworzenia nowego „demokratycznego” rządu, a później wybór Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta. I tylko zakulisowym zbiegom braci Kaczyńskich zawdzięczmy niepowodzenie misji Kiszczaka, powstanie rządu Mazowieckiego, a później przyspieszone wybory prezydenckie. Notabene, w tym niby pierwszym niekomunistycznym rządzie siłowymi resortami kierowali zasłużeni komunistyczni generałowie. Taka to była demokracja.

 Na w pełni demokratyczne wybory parlamentarne musieliśmy czekać do 27 października 1991. W ich wyniku powstał rząd Jana Olszewskiego, pierwszy rząd bez komunistów. Nie był on hołubiony, delikatnie mówiąc, przez tych, którzy czuli się uprawnieni do sprawowania rządu dusz Polaków. Nieakceptowalne dla ówczesnych elit było usiłowanie powstrzymania przejmowania majątku narodowego przez ludzi związanych z dawną władzą, nazywane „prywatyzacją”, co traktowano jako złamanie ustaleń okołookrągłostołowych. Znów Pacta sunt servanda.

Nie podobało się też wyraźne artykułowanie dążeń do włączenia Polski do struktur zachodnich NATO i Unii Europejskiej – w tej właśnie kolejności. Okrągłostołowe elity zachowywały się wtedy tak, jak gdyby dalej istniał Układ Warszawski, a Związek Sowiecki nie rozpadał się na naszych oczach. Prezydent Wałęsa wygłaszał, w opozycji do rządu, projekty powołania jakiegoś NATO-bis i EU-bis, by uniemożliwić integrację z Zachodem i pozostawić dawne demoludy w szarej strefie z przewagą wpływów rosyjskich.

Kolejną kością niezgody był projekt umowy z Rosją, przewidujący stworzenie na terenie wojskowych baz rosyjskich faktycznie eksterytorialnych ośrodków formalnie gospodarczych, nazywanych ładnie joint-venture, będących faktycznie centrami wywierania wpływu i ośrodkami wywiadowczymi. Istnienie czegoś takiego uniemożliwiłoby zupełnie wejście Polski do NATO. Lech Wałęsa poleciał z tym projektem do Moskwy i tylko wysłany tam ostry sprzeciw rządu zablokował jego podpisanie. Po powrocie z Moskwy, już 28 maja, Lech Wałęsa podjął pierwszą próbę odwołania rządu Jana Olszewskiego.

Swego dopiął kilka dni później, dokładnie 4 czerwca 1992. Powodem było upublicznienie przez ministra spraw wewnętrznych Antoniego Macierewicza, wykonującego uchwałę Sejmu, listy 64 członków rządu, posłów i senatorów, mających kartotekę współpracy z komunistycznymi służbami specjalnymi. Szokiem było zobaczyć, jak gęsto wśród rządzących było donosicieli, w tym bohaterów walki o wolną Polskę z Lechem Wałęsą na czele.

Tego płazem puścić nie było można i po nocnej naradzie kolaborantów i ich wspólników, odwołano rząd, a kapusiom zapewniono spokój, ciepłe posady i wpływ na politykę państwa na długie lata. Wiele dziwnych posunięć późniejszych rządów mogło mieć źródło w aktach przechowywanych na Łubiance.

Z trzech opisanych tu czwartoczerwcowych wydarzeń, właśnie to ostatnie ma najwięcej wspólnego z demokracją. Nie użyto przemocy, nie wypaczono wyników wyborów, a zmiana koalicji rządzącej to zwykła praktyka w demokracjach. W ten sposób kanclerzem został Helmut Kohl i nikt mu tego nie wypominał.

Być może właśnie to wydarzenie chce przypomnieć Polakom Donald Tusk? W końcu odegrał w nim jedną z głównych ról. Choć w swej skromności umniejsza ostatnio swoje zasługi. Opowiadał niedawno, ile złego o Janie Olszewskim słyszał z ust Jarosława Kaczyńskiego. Wkrótce dowiemy się pewnie, że to Kaczyński zmusił go do obalenia rządu. A krótko przed wyborami okaże się, że na filmie „Nocna zmiana” wcale nie widzimy Donalda Tuska. To Kaczyński się przebrał.

Wielki marsz ma bronić zagrożonej demokracji, wolności itd oraz doprowadzić do przejęcia władzy przez opozycję. Już sam fakt legalnego, bez przeszkód, jego zorganizowania poddaje to zagrożenie w dużą wątpliwość. W krajach wolnych i demokratycznych – a takim jest Polska - każdy może sobie demonstrować i maszerować z dowolnej okazji. Jednak w demokracji władzy nie zdobywa się marszami, a poprzez wyborcze decyzje obywateli. Jeśli zestawimy zapowiedzi marszu z wcześniejszymi zapowiedziami liderów opozycji o „silnych ludziach” usuwających rządzących z urzędów, czy błyskawicznym posprzątaniem sądów, wielki marsz Donalda Tuska kojarzy się raczej z faszystowskim marszem na Rzym.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka