Należy wierzyć w cośkolwiek, choćby we własną niewiarę.
A. Konar
Odkąd zdobyłem świadomość własnej tożsamości, a było to zaprawę dawno, dawno temu, kilka rzeczy poczęło mnie mierzić. Było to wtedy, gdy jako nastolatek służyłem do mszy świętej i przez przypadek przyuważyłem opiekuna duchowego naszej grupy ministrantów na popijaniu z gwinta wina mszalnego. Kto jest bez grzechu… Zrozumiałem to i bilansując „za” oraz „przeciw” wysnułem wniosek, że jeśli suma plusów przeważa nad minusami, to wtedy jest ok. Odtąd, nigdy już nie postrzegałem wszystkich naszych duchownych jako ludzi bez skazy i nie wykazywałem się nabożnym, pełnym lęku, szacunkiem dla mężczyzn przywdziewający sutanny. Czy zadecydowało o tym doświadczenie, czy też atmosfera rozumnego domu? Nie potrafię jednoznacznie określić. Pamiętam jednak, że wrył się w moją pamięć pewien kapłan, który cywilizował całe osiedle sąsiadujące z moim i miał w tym dziele wielkie osiągnięcia. Jak tego dokonywał? W zużytej sutannie i z gitarą w ręce zapuszczał się bez lęku w dżunglę zamieszkiwaną przez masy proletariackich troglodytów, hołubionych przez system i pogardzanych przez ludzi posiadających dwucyfrowe IQ. Zaznaczę, że nie jest moją intencją naśmiewanie się czy drwienie z kogokolwiek, ale „trójkąt bermudzki”, w którym sąsiad okradał sąsiada, syn współżył z matką, kumpel od flaszki dusił kumpla, a wszelkie przepływy finansowe pochodziły z okradania kiosków „Ruchu”, nie może być nazywany „Zielonymi Tarasami”. I ten wspomniany ksiądz chadzał dzień w dzień do tego kłębowiska zła. Pukał do drzwi, zagadywał niedopite matrony, palił papieroski ze złodziejami i tłumaczył… Pamiętam Andrzeja O., którego można było spotkać najczęściej leżącego w kałuży, w obsikanych spodniach i zbeszczeszczonej wymiocinami bluzie. Nadszedł jednak dzień kiedy Andrzej założył pstrokaty, modny w latach dziewięćdziesiątych dres i przyszedł do kościoła wsławionego odprawieniem ostatniej mszy przez błogosławionego ks. J. Popiełuszkę. Andrzej się zmienił. A było to zasługa księdza z gitarą. Niestety, księdza misjonarza wstrzelono. Podobno miał ten feler, że od biednych ludzi podczas corocznej kolędy nie brał pieniędzy…
Kilka dni temu i ja przyjmowałem kolędę. Dzwonek do drzwi. Proszę! Ministranci weszli, odśpiewali „Przybieżeli…”. Wcisnąłem chłopakom napoje i kilka złotych. Za chwilę wszedł kapłan. Czułem nieodpartą chęć pogawędzenia. Zaproponowałem: Może kawkę? Herbatę? Kawałek ciasta? Nie, dziękuję. Tylko szklankę wody. Dobrze, wszak robota czeka. Takie zachowanie księdza kłóciło się z pamięcią dawnych czasów, gdy odwiedzający mój rodzinny dom kapłan korzystał z zaproszenia, zjadł co nieco, uraczył się kieliszkiem wina i pogawędził z dziadkami i rodzicami o wierze i polityce. Było minęło… Zdając sobie sprawę z tego, że współczesny świat pędzi jak oszalały, miałem zamiar choćby przez chwilę przegadać z kolędującym księdzem kilka tematów. Zarzuciłem kwestię tzw. Synodu Amazońskiego, Pachamamy, viri probati, naszych hierarchów… Czterdziestolatek ubrany w sutannę spojrzał, mlaskął, zajrzał w kajet i odrzekł: ja się w to jeszcze nie zgłębiałem. Hmm… Duchowny, który ma prowadzić „owieczki” prostą drogą, dawać przykład i wskazywać jak omijać niebezpieczne życiowe zakręty, przyznaje się bez krępacji, że fundamentalne zagadnienia religijne są dla niego odległe niczym galaktyki poza układem słonecznym. Więcej nawet! On nie jest tymi kwestiami zainteresowany. Matko i córko!
Podziękowałem i zgrabnie oświadczyłem, że: nie zatrzymuję księdza. Czterdziestolatek w sutannie wstał, przyjął datek i po serdecznym uściśnięciu dłoni żwawym krokiem ruszył realizować kolejne zadania. Czy jego postawa świadczyła o braku wiary oraz intelektualnej głębi? Być może. Dla tego księdza sednem sprawy było pytanie o uczęszczanie na msze święte, ilość dzieci i kartki do spowiedzi. Jeśli któryś z parafian zasłużył na pozytywne odhaczenie wszystkich pytań, w oczach kolędnika jawi się jako pierwszorzędny i wzorcowy wierny. Ten kto pyta, ten kto ma potrzebę uzyskania wskazówek postępowania, ten kto zgłasza obiekcje – jest dziwolągiem. O tempora, o mores!
Przywołałem historię z kolędnikiem nie tylko z powodów osobistych. Wiem bowiem, że kapłanów godnych tego miana jest jeszcze całkiem sporo. Nie będę przywoływał ich nazwisk, bo każdy zainteresowany wie o kim mówię. Boli mnie jednak niezmiernie, że wspomniany na wstępie duchowny, peregrynujący przedsionki piekieł i potrafiący znaleźć wspólny język z tutejszymi morlokami, został odstrzelony w kosmos z powodu niskiej efektywności w zbieraniu datków dla parafii, a ten „uczeń Chrystusa”, dla którego współczesny fundamentalny spór w Kościele jest kwestią odległą i obcą, wciąż funkcjonuje w sferze „obsługi” wiernych. Mój osobisty ból jest jednak niczym w porównaniu z tym, że jeśli większość duchownych ma podejście do kwestii wiary podobne do wizytującego mój dom kolędnika, to patrząc w przyszłość mojego Kościoła mogę jedynie rzec: „ciemność, widzę ciemność, ciemność widzę”. Amen!
Komentarze