Andrzej Ro Andrzej Ro
147
BLOG

Chiński kapitalizm czy komunistyczna utopia? Prawdziwa natura gospodarki Państwa Środka

Andrzej Ro Andrzej Ro Gospodarka Obserwuj notkę 22
Od lat media, eksperci rynkowi i korporacje przekonują nas, że Chiny stały się kapitalistycznym tygrysem, w którym wolny rynek, przedsiębiorczość i prywatne firmy napędzają spektakularny wzrost gospodarczy. Ale czy to prawda? Czy rzeczywiście w Chinach panuje wolność gospodarcza, czy raczej mamy do czynienia z misternie skonstruowaną fasadą, za którą kryje się bezwzględna komunistyczna kontrola, centralne planowanie i gospodarka podporządkowana jednemu celowi – umocnieniu władzy partii i globalnej dominacji Państwa Środka? Ta analiza strategiczna demaskuje prawdziwą naturę chińskiego modelu, pokazując krok po kroku, dlaczego „chiński kapitalizm” jest tylko iluzją, która kosztuje wolność i bezpieczeństwo gospodarcze reszty świata.

Chińska gospodarka jest często przedstawiana przez zachodnich komentatorów, polityków i lobby biznesowe jako „kapitalizm wschodniego stylu” albo „kapitalizm autorytarny”. Jest to jednak narracja, która na poziomie strategicznej analizy nie wytrzymuje zderzenia z faktami. Chiny nie są państwem kapitalistycznym, mimo że w ich gospodarczej strukturze istnieją prywatne firmy, giełdy papierów wartościowych i banki komercyjne. Fundament systemu jest komunistyczny, co oznacza centralne planowanie, własność państwową kluczowych zasobów oraz decyzje gospodarcze podporządkowane celom politycznym partii, a nie realiom rynkowym.

Podstawowa różnica polega na tym, że w gospodarce kapitalistycznej produkcja wynika z popytu rynkowego. Firmy produkują to, co chcą kupić konsumenci lub inne firmy, a ceny i ilości dostosowują się w dynamicznej interakcji podaży i popytu. Natomiast w gospodarce komunistycznej lub centralnie sterowanej, takiej jak w Chinach, produkcja jest planowana odgórnie, zgodnie z celami politycznymi i strategicznymi partii. Nie ma tu prawdziwego mechanizmu korygowania przez rynek, co skutkuje przeinwestowaniem w niektóre sektory, niedoinwestowaniem innych i tworzeniem ogromnych baniek spekulacyjnych – zwłaszcza na rynku nieruchomości i infrastruktury, co obecnie widać w Chinach wyjątkowo wyraźnie.

Oficjalne dane pokazują, że w Chinach większość firm o dużym znaczeniu strategicznym to firmy państwowe. Według danych opublikowanych w chińskich raportach rządowych oraz analizach zachodnich think tanków, około 90% dużych firm w Chinach jest w pełni państwowych lub posiada udział kontrolny państwa. Dotyczy to banków (największe cztery banki są w całości państwowe), sektora energetycznego, hutnictwa, kolei, lotnictwa, telekomunikacji i sektora zbrojeniowego. Dodatkowo nawet firmy nominalnie prywatne, takie jak Alibaba, Tencent czy Huawei, muszą utrzymywać w strukturach wewnętrzne komórki partyjne i realizować strategiczne dyrektywy rządu. Nie istnieje tam żadna niezależność w sensie zachodnim. Jeśli firma sprzeciwi się partii lub zagrozi interesom politycznym KPCh, jej prezes może w ciągu tygodnia „zniknąć” lub trafić do więzienia, a spółka zostanie podzielona lub wchłonięta przez koncern państwowy. Tak stało się z Jackiem Ma z Alibaby, który po krytyce polityki finansowej Pekinu został zmuszony do oddania kontroli nad swoim imperium, a części firm, takich jak Ant Financial, zostały znacjonalizowane pod pretekstem „ochrony stabilności finansowej”.

Chiński model gospodarczy w rzeczywistości to kierowana gospodarka komunistyczna z elementami rynkowymi, które służą wyłącznie zwiększeniu wydajności i eksportu. Rynek wewnętrzny jest słaby i ograniczony. Wynika to zarówno z niskiej relacji wynagrodzeń do PKB, jak i z ogromnych nierówności majątkowych między elitą partyjną a resztą społeczeństwa. Według danych Banku Światowego konsumpcja prywatna w Chinach to około 38% PKB (dane z 2022 r.), podczas gdy w USA to ponad 70%, a w Europie Zachodniej średnio 65-70%. Oznacza to, że chińska gospodarka opiera się nie na wewnętrznym popycie, ale na inwestycjach państwowych oraz eksporcie, który generuje dewizy potrzebne do importu surowców i nowych technologii.

Ta struktura sprawia, że pojęcie „wolnego rynku” w Chinach jest iluzją propagandową, podtrzymywaną zarówno przez chińskie trolle i oficjalne media, jak i przez zachodnie korporacje, które zainwestowały miliardy dolarów w produkcję w Chinach i nie chcą stracić dostępu do taniej siły roboczej. Fakty są jednak nieubłagane. Nie ma tam wolności gospodarczej w rozumieniu zachodnim. Nie ma prawdziwego rynku kapitałowego – giełda w Szanghaju jest kontrolowana przez państwo, które decyduje, ile i kiedy dana firma może pozyskać kapitału, oraz czy i w jakiej formie wypłaci dywidendy. Nie ma wolnego przepływu walut ani uczciwego kursu wymiany – juan jest sztywno sterowany przez bank centralny zgodnie z potrzebami eksportowymi Chin. Nie ma niezależnego systemu prawnego, w którym firma mogłaby wygrać proces z państwowym gigantem lub komitetem partyjnym.

To wszystko pokazuje, że Chińczycy stworzyli system gospodarczy, który z zewnątrz przypomina kapitalizm, ale w środku pozostaje czystym komunizmem strategicznym, sterowanym i podporządkowanym interesowi partii. Jest to kapitalizm fasadowy, którego jedynym celem jest zwiększanie potęgi Chin jako państwa i utrzymanie władzy Komunistycznej Partii Chin nad życiem, majątkiem i myślami miliarda czterystu milionów obywateli.

Każdy, kto powtarza propagandowe slogany o „chińskim cudzie wolnego rynku”, powinien zrozumieć, że to, co wygląda na sukces, jest tak naprawdę kombinacją centralnego przymusu, sterowanego kursu walutowego, dumpingowych cen i podporządkowanej całej populacji, której prawa osobiste są drugorzędne wobec decyzji komunistycznych kacyków w Pekinie. I to nie jest wolność gospodarcza – to iluzja, której celem jest tylko jedno: zdominowanie reszty świata narzędziami, które udają wolny rynek, ale w istocie są bronią strategiczną w rękach totalitarnego państwa.

To była wielka iluzja elit politycznych i gospodarczych Zachodu w latach dziewięćdziesiątych, kiedy zaczęły otwierać granice światowego handlu dla Chin i wprowadzać je do Światowej Organizacji Handlu. Iluzja, że Chiny staną się „normalnym kapitalistycznym krajem”, że bogacąca się klasa średnia wymusi tam wolność, demokrację i prawa człowieka. Tymczasem prawda była zupełnie inna, a Pekin ani przez chwilę nie ukrywał swojego celu – stworzenia globalnej potęgi eksportowej w ramach centralnego planowania komunistycznego.

W latach dziewięćdziesiątych Chiny borykały się z gigantycznymi problemami nadprodukcji. Miliony telewizorów kineskopowych, rowerów, pralek i sprzętu AGD zalegały w magazynach. Wówczas w państwowych przedsiębiorstwach w całym kraju piętrzyły się kontenery pełne towarów, których nikt w Chinach nie kupował, bo wewnętrzny rynek konsumpcyjny praktycznie nie istniał. Wystarczy wspomnieć, że konsumpcja prywatna wynosiła wtedy zaledwie około 35% PKB, a przeciętni Chińczycy żyli na granicy minimum egzystencji. Na wielkich bocznicach kolejowych w okolicach Szanghaju i Kantonu stały setki kilometrów wagonów z niesprzedanym sprzętem, który miał być dowodem gospodarczego sukcesu komunistycznych planistów, a okazał się dowodem centralnie sterowanego chaosu.

Dopiero decyzja o wejściu do WTO i otwarciu globalnego rynku pozwoliła Chinom rozwiązać ten problem, nie przez budowę rynku wewnętrznego, ale przez przerzucenie nadprodukcji na Zachód. I od tego momentu Pekin nie zatrzymał się ani na chwilę. Stworzono strategiczną politykę inwestycji w porty morskie, w przemysł stoczniowy i w sieć logistyczną, która umożliwi eksport gigantycznych ilości towarów na cały świat. Dziś chińskie stocznie produkują ponad połowę wszystkich statków handlowych na świecie, a chińskie firmy mają udziały w ponad 100 kluczowych portach na wszystkich kontynentach, w tym w Europie.

To nie przypadek ani „geniusz chińskiego rynku”. To świadoma i bezwzględna strategia centralnego planowania, w której jedynym celem jest eksport. Nie rozwój klasy średniej, nie dobrobyt obywateli, nie zrównoważona gospodarka, ale maksymalizacja wpływów dewizowych, umacnianie pozycji partii komunistycznej i przejmowanie globalnego rynku krok po kroku. Każdy nowy terminal kontenerowy w Afryce, Azji Południowej, Ameryce Południowej czy Europie budowany lub kupowany przez Chiny nie służy lokalnym społecznościom ani integracji gospodarczej w duchu równowagi. Służy tylko jednemu: wysyłaniu w świat jeszcze większej ilości chińskich produktów, w cenach dumpingowych, które niszczą konkurencję i uzależniają całe kraje od komunistycznego eksportu.

To jest prawdziwa natura chińskiego modelu gospodarczego. To nie kapitalizm wschodniego stylu, nie „pokojowy smok handlu”, ale brutalna realizacja komunistycznego planu ekspansji, gdzie eksport stał się bronią strategiczną równie ważną jak rakiety balistyczne czy sztuczna inteligencja. I dopóki Zachód będzie wierzył w tę iluzję, że tanie chińskie towary to tylko wyraz globalizacji i wolnego rynku, dopóty będzie się budził z kolejnymi sektorami przemysłu zamkniętymi na zawsze.


Skutki dumpingowej strategii Chin dla Polski i Europy

Jednym z najbardziej złudnych mitów współczesnej gospodarki globalnej jest przekonanie, że chińska taniość wynika z rzekomej „wydajności i konkurencyjności” tamtejszych firm. W rzeczywistości cały model opiera się na brutalnej komunistycznej logice centralnego planowania. Od lat 90. chińska produkcja była nastawiona nie na konsumpcję wewnętrzną, ale na eksport.

Pod koniec lat 90. i w pierwszej dekadzie XXI wieku w Chinach powstała gigantyczna nadprodukcja, której kraj nie był w stanie skonsumować. Magazyny wypełniły się tekstyliami, stalą, elektroniką i maszynami, których nie miał kto kupić. Gospodarka komunistyczna nie zatrzymuje jednak produkcji z powodu braku popytu, bo nie działa według zasad rynku. Produkcja jest celem politycznym samym w sobie – tworzy zatrudnienie, zapewnia kontrolę społeczną, generuje wpływy dla partii i ugruntowuje władzę centralną.

Dopiero wejście Chin do Światowej Organizacji Handlu (WTO) w 2001 roku otworzyło możliwość wypchnięcia tej nadprodukcji na rynki zachodnie. Chiny zaczęły eksportować swoje towary po cenach dumpingowych, znacznie poniżej kosztów realnych dla jakiegokolwiek normalnie funkcjonującego przedsiębiorstwa na świecie. Gdyby policzyć w tych cenach realne koszty energii, uczciwe koszty pracy zgodne z prawami człowieka, a także logistykę transportu z Azji do Europy, te ceny byłyby nierealne. Ale dla Chin nie miało to znaczenia – dumping był i jest narzędziem polityki państwowej, a straty dopłacane są z centralnych funduszy lub przez ukryte subsydia, ponieważ celem nie jest zysk rynkowy, tylko opanowanie rynku globalnego i wyeliminowanie konkurencji.

Ta strategia była niezwykle skuteczna. Małe kraje, które posiadały lokalną produkcję tekstylną, elektroniczną czy stalową, nie były w stanie wytrzymać presji cenowej tak wielkiego molacha jak Chiny z populacją ponad półtora miliarda ludzi, scentralizowaną kontrolą energetyczną i władzą Komunistycznej Partii Chin nad całym systemem gospodarczym. Miliony małych i średnich firm w Europie, Azji Południowej i Afryce upadły w ciągu dwóch dekad, nie mogąc konkurować z chińskimi cenami dumpingowymi.

I choć konsumenci na Zachodzie cieszą się tanimi produktami, w rzeczywistości cena za tę iluzję taniości jest ogromna – tracone miejsca pracy, upadek lokalnych firm, rozkład klasy średniej i coraz większa zależność gospodarek narodowych od importu z Chin. To nie jest konkurencja rynkowa. To nowoczesna, ekonomiczna broń masowego rażenia, dzięki której komunistyczne Chiny krok po kroku zdobywają kontrolę nad całymi sektorami gospodarek Zachodu, pozornie w ramach „wolnego handlu”, a w istocie – w ramach bezwzględnej globalnej ekspansji planowanej w gabinetach partyjnych kacyków w Pekinie.

Konsekwencje chińskiej strategii dumpingowej są już dziś boleśnie widoczne zarówno w Polsce, jak i w całej Unii Europejskiej, choć często politycy i konsumenci wolą tego nie dostrzegać. Na pierwszy rzut oka tanie towary z Chin wydają się błogosławieństwem – dają niskie ceny w sklepach i wrażenie, że nasza siła nabywcza rośnie. Jednak w rzeczywistości to złudzenie, które ma swoją drugą, ciemną stronę, widoczną w strukturze gospodarki i rynku pracy.

W Polsce w ciągu dwóch dekad upadła większość małych zakładów tekstylnych, które produkowały odzież, bieliznę, buty czy dodatki. W latach 90. w każdej średniej wielkości miejscowości funkcjonowały szwalnie, kaletnie, małe manufaktury z tradycją i doświadczeniem. Dziś ich nie ma. Zostały zmiecione z rynku przez chińskie produkty, których ceny były nierealne w polskich warunkach płacowych i energetycznych. Tak samo stało się z wieloma branżami metalowymi, odlewniami, fabrykami części precyzyjnych i drobnego AGD. Firmy, które nie padły, zostały zmuszone do przeniesienia produkcji do Chin lub zamiany w importerów i dystrybutorów chińskich towarów pod własną marką.

W skali europejskiej skutki są jeszcze bardziej dramatyczne, choć rozłożone w czasie. Kraje takie jak Włochy, Hiszpania czy Grecja utraciły znaczną część swojego przemysłu lekkiego, a ich rynki zostały zalane tanimi chińskimi towarami. Również niemieckie firmy metalurgiczne i chemiczne coraz bardziej przegrywają cenowo z dotowanymi chińskimi koncernami, co zaczyna prowadzić do outsourcingu technologii i miejsc pracy do Azji.

Ten proces nie jest przypadkiem. Jest efektem świadomej strategii Pekinu, której celem nie jest zysk komercyjny, lecz przejęcie kontroli nad globalnym rynkiem w wybranych sektorach. Jeśli w pewnym momencie Chiny uznają, że ich cele strategiczne wymagają podniesienia cen lub ograniczenia dostaw, zrobią to natychmiast, bez sentymentów. Dla krajów, które utraciły własną produkcję i stały się uzależnione od chińskich dostaw, będzie to katastrofa gospodarcza i społeczna.

Czy można się przed tym bronić? Tak, ale wymaga to odwagi politycznej i rezygnacji z tanich, wygodnych złudzeń. Polska i Europa mogą wprowadzić wysokie cła zaporowe na chińskie towary w sektorach strategicznych, podobnie jak robią to dziś Stany Zjednoczone. Mogą inwestować w odbudowę własnych łańcuchów produkcji, wprowadzając dotacje i ulgi podatkowe dla małych i średnich producentów lokalnych, aby ich ceny były konkurencyjne względem dumpingowych cen chińskich. Mogą także wprowadzić standardy etyczne i środowiskowe, które wykluczają z rynku towary powstające w warunkach pracy niewolniczej, bez norm ekologicznych i z dotacjami państwowymi, które fałszują konkurencję.

Najważniejsze jest jednak zrozumienie, że taniość z Chin to nie prezent, tylko pułapka. Każdy tani chiński produkt to krok w kierunku uzależnienia naszego rynku od komunistycznej gospodarki centralnie planowanej. To krok w stronę utraty miejsc pracy, samowystarczalności i bezpieczeństwa strategicznego kraju. Jeśli Polska i Europa tego nie zrozumieją, przyszłość przyniesie jeszcze boleśniejsze skutki niż te, które już dziś widzimy na zamkniętych halach produkcyjnych, w likwidowanych warsztatach i w rosnącej dominacji chińskich firm w naszych portach i hubach logistycznych.

To jest moment, w którym musimy odpowiedzieć sobie szczerze: czy chcemy być krajem i kontynentem, który produkuje i tworzy własne dobra, czy tylko rynkiem zbytu i magazynem taniej, ale cudzej pracy, nad którym władza będzie ostatecznie zapadać nie w Warszawie, Brukseli czy Berlinie, lecz w Pekinie.


Wnioski strategiczne

Analizując fundamenty chińskiej gospodarki, widać wyraźnie, że jej rzekomy kapitalistyczny charakter to jedynie sprytna zasłona dymna, za którą kryje się brutalna logika komunistycznej władzy. Produkcja w Chinach nie wynika z wolnego popytu rynkowego, lecz z decyzji partyjnych sekretarzy, którzy planują inwestycje i wielkość produkcji zgodnie z celami politycznymi, a nie ekonomicznymi. Większość dużych firm, w tym technologicznych gigantów, ma państwowe udziały lub działa pod ścisłym nadzorem struktur KPCh. Cały system finansowy, giełdowy i walutowy jest centralnie sterowany i wykorzystywany do strategicznej ekspansji, a nie do budowania klasy średniej i wewnętrznej konsumpcji, jak w krajach zachodnich.

Dla świata oznacza to, że Chiny nie grają według reguł kapitalizmu, lecz wykorzystują jego mechanizmy do budowy własnej potęgi w systemie komunistycznym. Dla Polski i Europy ta świadomość powinna być sygnałem ostrzegawczym. Każda współpraca gospodarcza z Chinami to wejście w układ, w którym druga strona nie kieruje się rynkiem ani zasadami fair play, tylko strategiczną kalkulacją podporządkowaną jednemu celowi – wzmocnieniu Chin kosztem partnerów.

Prawdziwe pytanie brzmi, czy Europa i Polska chcą dalej karmić tę iluzję, licząc na tani import i chwilowe korzyści, czy wreszcie zrozumieją, że gra z komunistycznym smokiem to nie kapitalizm wschodniego stylu, ale cicha wojna ekonomiczna, którą Pekin prowadzi w białych rękawiczkach – i którą z roku na rok wygrywa coraz bardziej.


Epilog

To prawda, że niektórzy zachwycają się rzekomą „mądrością i tysiącletnim planowaniem” Chin, powtarzając z podziwem narrację, którą sami Chińczycy chętnie rozsiewają na Zachodzie w ramach strategii wpływu i dezinformacji. Mówi się o tym, jak Chiny myślą sto czy tysiąc lat naprzód, jak mają geniusz strategiczny, którego my, zachodni krótkowzroczni decydenci, nie potrafimy pojąć. Jednak gdy odrzucimy propagandowe zasłony i spojrzymy na fakty gospodarcze oraz społeczne, obraz staje się zupełnie inny.

Chińskie społeczeństwo to w dużej części ludzie wychowani w komunizmie, w biedzie, głodzie i permanentnym strachu. To pokolenia, które w latach Wielkiego Głodu Mao Zedonga jadły trawę i korę drzew, aby przeżyć. Dla nich posiadanie nowych dóbr konsumpcyjnych nie jest taką samą motywacją jak dla społeczeństw zachodnich. Ich wewnętrzny rynek konsumpcyjny jest strukturalnie słaby i mimo wszystkich wysiłków partii komunistycznej, aby go rozruszać, wciąż nie osiąga nawet połowy poziomu konsumpcji PKB krajów Zachodu. Ludzie w Chinach oszczędzają obsesyjnie, bo wiedzą, że mogą stracić wszystko w ciągu jednego dekretu partii, jednej choroby lub jednego kryzysu. Dlatego próby budowy konsumpcyjnego, klasycznie kapitalistycznego społeczeństwa w Chinach spływają na niczym. System ten opiera się wciąż na eksporcie.

I tu dochodzimy do najważniejszej kwestii strategicznej. Cała potęga gospodarcza Chin opiera się na jednym filarze – na krajach Zachodu. Jeśli Europa i Stany Zjednoczone zjednoczyłyby się i zaprzestały kupowania z Chin, gospodarka chińska załamałaby się w kilka miesięcy. To nie jest przesada ani teoria spiskowa. Ponad połowa całego chińskiego eksportu trafia do państw zachodnich – do USA, Unii Europejskiej, Wielkiej Brytanii, Kanady, Australii, Japonii i Korei Południowej. Owszem, Chiny eksportują również do Afryki, Azji Południowo-Wschodniej i Ameryki Południowej, ale wolumen i wartość tych rynków nie mają porównania z Zachodem. To właśnie Amerykanie i Europejczycy kupują elektronikę, maszyny, tekstylia, urządzenia AGD, samochody elektryczne i inne towary masowo produkowane w chińskich fabrykach.

Chińczycy mogą mówić o Nowym Jedwabnym Szlaku, wielkich planach ekspansji w Azji i Afryce, ale prawda jest brutalna – ich gospodarka nadal zależy od dolarów i euro, od zachodnich zamówień i od zachodnich firm, które zleciły produkcję w Chinach. Mogą mówić o samowystarczalności, ale w praktyce struktura eksportu i zależność od zachodnich rynków pokazuje coś odwrotnego. To nie Zachód jest uzależniony od Chin, ale Chiny są uzależnione od rynków Zachodu, mimo całej propagandy o „wielkiej chińskiej niezależności”.

Jeśli więc kiedykolwiek Europa i Stany Zjednoczone zrozumieją to i wspólnie podejmą decyzję o ograniczeniu importu z Chin – czy to przez wprowadzenie ceł zaporowych, czy przez odbudowę własnego przemysłu – Pekin znajdzie się w sytuacji kryzysowej, której nie rozwiąże żadna pięcioletnia czy tysiącletnia strategia partii. Chiny będą musiały wtedy zderzyć się z rzeczywistością, w której ich potęga oparta na eksporcie nie ma gdzie znaleźć ujścia. Bo mogą mieć najnowocześniejsze fabryki świata, ale jeśli nie ma kto kupić tych produktów, cała ta potęga staje się tylko rdzewiejącą iluzją centralnego planowania. I być może właśnie dlatego Chiny robią wszystko, aby Zachód nigdy tego nie zrozumiał.

Właśnie dlatego Chiny wydają olbrzymie pieniądze, całe miliony dolarów rocznie, na tworzenie i utrzymywanie rozbudowanego systemu dezinformacji oraz sieci agentów wpływu na całym świecie. To nie jest teoria spiskowa, ale realna strategia informacyjna i psychologiczna prowadzona przez Komunistyczną Partię Chin, której celem jest jedno – żeby kraje Zachodu nigdy nie zrozumiały prawdziwej istoty chińskiego systemu gospodarczego.

Chiny przekupują i finansują ludzi w środowiskach zarówno skrajnie lewicowych, jak i skrajnie prawicowych. Wspierają tych, którzy kwestionują wartości Zachodu i podważają jedność polityczną Europy czy Stanów Zjednoczonych. Kuszą ich dobrymi przedmiotami, gadżetami, luksusowymi wycieczkami lub kontraktami handlowymi. Często rozdają za darmo produkty, wysyłają paczki PR-owe, zapraszają na konferencje w Pekinie i oferują „współpracę ekspercką” lub miejsca w chińskich think tankach, gdzie warunkiem jest tylko jedno – powtarzanie właściwej narracji.

Ta narracja nie brzmi agresywnie. Wręcz przeciwnie – jest subtelna i miękka, oparta na niuansach i półprawdach. Mówi: „Chiny są takie same jak my”, „Chińczycy ciężej pracują, dlatego produkują taniej”, „Chińczycy chcą tylko równości i spokoju w handlu światowym”, „Chiny są kapitalistyczne i wolnorynkowe, tylko mają swój styl”, „powinniśmy się od nich uczyć”. Wszystkie te hasła brzmią niewinnie, ale kryje się za nimi jedno z największych kłamstw współczesnego świata.

Bo prawda jest taka, że nie istnieje możliwość fizyczna, by produkować niektóre towary tak tanio, jeśli liczyć realne koszty energii, pracy, surowców, logistyki i magazynowania. Żaden normalnie działający producent w systemie rynkowym nie może sprzedawać produktów po cenach, które ledwo pokrywają koszt materiału, nie mówiąc o kosztach wytworzenia i transportu. To jest nierealne. Nikt nie produkuje, żeby tracić – chyba że jego celem nie jest zysk rynkowy, lecz cel strategiczny: wyeliminowanie konkurencji, przejęcie rynku, uzależnienie klienta i stworzenie sytuacji, w której odbiorca będzie musiał kupować, bo już nie będzie miał żadnej innej alternatywy.

Dlatego chińska dezinformacja jest tak skuteczna. Trafia do tych, którzy chcą żyć „jak milionerzy” za grosze. Ludzie, zachęceni narracją „kupuj tanio i żyj luksusowo”, nie widzą, że każdy ten zakup, każda paczka wysłana z Chin bez kosztów,  za darmo, każda elektronika za pół ceny to mały krok w kierunku całkowitego uzależnienia gospodarki Zachodu od komunistycznej machiny eksportowej. Nie rozumieją, że te tanie dobra to nie prezent – to broń ekonomiczna, używana cicho, bez huku wystrzałów, ale równie skuteczna jak czołgi i rakiety. I że w tej wojnie ekonomicznej nie chodzi o to, żeby im dać coś za darmo. Chodzi o to, żeby w końcu odebrać im wszystko.

Na końcu tej analizy trzeba powiedzieć to wprost, bez owijania w polityczną poprawność i propagandowe frazesy. Jesteśmy Polakami, mieszkamy w swoim kraju, pracujemy tutaj, płacimy podatki, wychowujemy dzieci i chcemy, żeby Polska była państwem silnym gospodarczo, niezależnym i bezpiecznym. To oczywiste pragnienie każdego człowieka, który czuje więź ze swoją ziemią, swoją historią i swoim narodem. I dlatego tak niebezpieczne są te głosy, które mówią: „Kupujmy chińskie samochody, będą tańsze, a niemieckie niech upadną, bo Niemców nie lubimy”.

Takie myślenie jest nie tylko egoistyczne i cyniczne. Jest po prostu głupie. To strzał we własną stopę, albo raczej w serce polskiej gospodarki. Bo prawda jest taka, że ponad 30% całego polskiego eksportu trafia do Niemiec. Polskie fabryki, magazyny, firmy logistyczne, tysiące małych i średnich podwykonawców, zakładów produkcji części samochodowych i komponentów dla branży automotive pracują na potrzeby niemieckiego przemysłu motoryzacyjnego. Te setki tysięcy miejsc pracy w Polsce istnieją tylko dlatego, że polska gospodarka jest powiązana z niemiecką, a niemiecki przemysł motoryzacyjny ma silną pozycję w Europie i na świecie.

Jeśli niemiecka motoryzacja upadnie pod naporem dumpingowych cen chińskich aut, upadną też polskie fabryki części, logistyka, magazyny, firmy serwisowe, biura projektowe i dziesiątki tysięcy polskich rodzin zostanie bez środków do życia. Bo nie oszukujmy się – Chiny nie będą kupować polskich podzespołów. Oni produkują wszystko u siebie, a jeśli czegoś nie produkują, to przejmują technologię i zaczynają wytwarzać u siebie. Tak było z elektroniką, tekstyliami, stalą, tak będzie też z motoryzacją.

Dlatego mówienie, że kupimy chińskie auta, a niemieckie niech upadną, to plucie do wspólnego garnka, z którego sami jemy. To krótkowzroczne myślenie ludzi, którzy nie rozumieją, że państwo i naród to wspólnota losu, a gospodarka narodowa to fundament suwerenności. Jeśli rozwalimy ten fundament, zamieniając się w kraj importu i magazynowania cudzych towarów, to stracimy wszystko, co przez ostatnie 30 lat budowaliśmy – poczucie bezpieczeństwa, stabilności, możliwość utrzymania rodzin i planowania przyszłości w swoim kraju.

Wielu powie: „Ale Chińczycy dadzą nam taniej”. Tak, dadzą. Ale nie dlatego, że chcą nam pomóc. Dadzą nam taniej tylko po to, żeby odebrać nam naszą produkcję, nasze miejsca pracy i naszą niezależność. Bo w świecie gospodarki centralnie planowanej przez komunistyczną partię nic nie dzieje się przypadkiem i za darmo. A Polska jest zbyt cenna, zbyt ważna i zbyt piękna, żeby oddać ją za kilka tanich gadżetów i samochodów na baterie. To jest nasza wspólna ziemia, nasz wspólny dom, którego musimy bronić, jeśli chcemy, żeby kiedykolwiek naprawdę należał do nas.

Andrzej Ro
O mnie Andrzej Ro

Przekazuję realistyczne scenariusze strategicznie

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (22)

Inne tematy w dziale Gospodarka