Jerzy George Jerzy George
10232
BLOG

Jak legalnie zastrzelić człowieka?

Jerzy George Jerzy George USA Obserwuj temat Obserwuj notkę 32

W Stanach Zjednoczonych odnotowuje się rocznie ponad 13 000 zabójstw z użyciem broni palnej; w Polsce średnio 10. Różnica na naszą „niekorzyść” jest szokująca. Ameryka ma wprawdzie osiem razy więcej mieszkańców niż Polska, ale nawet na jedną ósmą jej populacji przypada rocznie około 1600 tego rodzaju zabójstw, czyli wciąż szokująco dużo w porównaniu z nami.

Znakomita większość osób, które w rozwiniętych krajach zastrzeliły człowieka, staje przed sądem i tylko bardzo nielicznym zabójcom udaje się wymigać od kary. Sądząc z przytoczonych wyżej danych, w USA takich szczęściarzy musi być znacznie więcej niż w III RP, nic więc dziwnego, że to właśnie w Stanach, a nie w Polsce, miało miejsce jedno z najgłośniejszych w tym stuleciu zabójstw, którego sprawca posłużył się bronią palną i opuścił salę sądową jako wolny człowiek.

Góry publikacji poświęconych temu zabójstwu przewyższają już chyba Himalaje, ale nikt dotąd nie podjął poważnej próby odtworzenia przebiegu wydarzeń poprzedzających tragiczny finał. Prawdy o zabójstwie nie ustalono nawet na sali sądowej. Sąd miał tylko wyjaśnić, czy zabójca był winien morderstwa drugiego stopnia, a do tego nie była potrzebna pełna prawda. Sądowi wystarczyła prawda cząstkowa dotycząca jedynie ostatnich momentów dramatu. Misji docieczenia, jak doszło do zabójstwa, musiał się dopiero podjąć anonimowy bloger z Salonu24. Poniższy tekst może sprawiać wrażenie luźnej, spisanej od ręki narracji, ale niemal każdy jego akapit oparty jest na wielokrotnych ocenach odległości, odcinków czasowych i prędkości poruszających się obiektów (w tym wypadku dwóch osób i jednego samochodu). Przytoczone rozmowy w większości pochodzą z protokółów policyjnych i sądowych. Rozmówcy chwilami posługiwali się nieprzetłumaczalnym slangiem o historycznych konotacjach. Użyte tu polskie zwroty są jedynie jego bladym odbiciem. Narratora nie było ani na miejscu zdarzenia, ani w głowach jego uczestników. Stąd pewna dowolność w prezentowaniu ich myśli, emocji i zachowań. Jest to jednak dowolność niewykraczająca chyba poza obszar prawdopodobieństwa, gdy weźmie się pod uwagę powszechnie znane życiorysy i charaktery trzech głównych postaci – sprawcy zabójstwa, jego ofiary oraz bezpośredniego świadka. Zapewne nie wszystkie fakty udało się wyłowić z morza informacji. Niemniej wydarzenia będące przedmiotem wspomnianych dociekań mogły mieć następujący przebieg.

Sprawcą, o którym mowa, był 28-letni agent ubezpieczeniowy George Zimmerman, który mimo szybko zbliżającej się trzydziestki wciąż jeszcze marzył o zostaniu policjantem. Do zabójstwa doszło w niedzielny wieczór na ogrodzonym osiedlu domków jednorodzinnych stojących po pięć lub sześć w szeregowej zabudowie. Żona George’a zawsze w niedzielę wieczorem jeździła do pobliskiego Targetu, żeby kupić jedzenie na następny tydzień, tego jednak wieczoru nie było jej w domu – poprzedniego dnia po kłótni z George’em wyniosła się do swojego ojca – więc po zakupy musiał pojechać on.

Jak mus, to mus. George zmienił domowe spodnie na dżinsy, kapcie na buty, wetknął z boku za dżinsy kaburę z pistoletem Kel-Tec PF-9, zarzucił na plecy czerwoną kurtkę, po czym wsiadł do samochodu i ruszył w drogę. W tym samym momencie na terenie osiedla znalazł się 17-letni Trayvon Martin, którego George tego wieczoru zastrzelił. Trayvon w przeciwieństwie do George’a właśnie wracał z zakupów. Miał na sobie ciemną bluzę z nasuniętym na głowę kapturem, szare dżinsy i jasne sportowe buty. Niósł w plastykowej reklamówce jeden ze swoich sprawunków – puszkę mrożonej herbaty. Drugi sprawunek – torebkę cukierków – schował do kieszeni bluzy, zapłaciwszy uprzednio za oba artykuły.

Na osiedle dostał się przez nieformalne przejście między domami, z którego często korzystała miejscowa młodzież. On sam nie był miejscowy. Miejscowa była narzeczona jego ojca. Przyjechał do niej z ojcem z Miami w kilkudniowe odwiedziny, przedtem też ileś razy z nim przyjeżdżał, tak że zdążył już poznać to przejście. Doszedłszy przez trawnik do krawężnika osiedlowej ulicy, przystanął na chwilę, żeby się rozejrzeć i właśnie wtedy zobaczył go jadący samochodem George. Działo się to w Sanford na Florydzie, pod koniec lutego 2012 roku. Było ciemno, padał deszcz, mimo to Trayvon jakby nigdzie się nie śpieszył, po prostu stał patrząc na domy i George’owi wydało się to dziwne.

***

Podanie George’a o pracę w policji zostało odrzucone, ale George nie wyrzekł się marzeń i póki co udzielał się społecznie jako członek ochotniczej straży osiedlowej, studiując jednocześnie prawo karne i pobierając trzy razy w tygodniu lekcje walki wręcz. Na zakupy do Targetu wyruszył jako prywatna osoba. Kiedy jednak ujrzał stojącego przy krawężniku chłopaka, zaszła w nim głęboka duchowa przemiana. Nagle nie był już prywatną osobą, był sumiennym strażnikiem osiedlowym. Zaczął myśleć jak osiedlowy strażnik, reagować jak osiedlowy strażnik i działać jak osiedlowy strażnik. Przede wszystkim zwolnił prędkość z 15 do 5 mil na godzinę i wyłączył radio, żeby nic nie rozpraszało mu uwagi. Zakapturzone indywiduum chyba coś wyczuło, bo ruszyło leniwie przed siebie, wciąż patrząc nie wiadomo po co na domy. Dopiero teraz George zauważył, że niosło w ręku jakiś przedmiot, mógł to być kawałek grubej żelaznej rury. Puszka mrożonej herbaty, opięta nisko schwyconą przez Trayvona reklamówką, rzeczywiście z daleka wyglądała jak kawałek żelaznej rury i trudno się dziwić George’owi, że go to zbulwersowało. Kawałkiem żelaznej rury można przecież zabić. George z kolei miał przy sobie pistolet, który jeszcze lepiej nadawał się do zabijania, to jednak go nie bulwersowało. Wprost przeciwnie, uważał noszenie przy sobie pistoletu za rzecz zupełnie naturalną i tutaj też trudno mu się dziwić, skoro tak uważa przynajmniej połowa Amerykanów.

Zakapturzone indywiduum jakby nigdy nic nadal szło skrajem jezdni. Wciąż patrzyło na domy i nawet jakby machało w rytm kroków „żelazną rurą”. Samochód strażnika osiedlowego powoli toczył się za nim. Zamaskowany osobnik obejrzał się za siebie i znowu na chwilę przystanął. Słowem, zachowywał się coraz bardziej podejrzanie.

Wkrótce się zrównali i George Zimmerman mógł poddać dziwnego przechodnia dokładniejszym oględzinom. Przechodzień odwzajemnił mu się przeciągłym, badawczym spojrzeniem. Nie powiedzieli do siebie ani słowa, zresztą George nie zdecydował się na opuszczenie szyby, nie było więc nawet jak się do siebie odezwać. Werbalnej komunikacji stanęła na przeszkodzie jeszcze jedna okoliczność. Trayvon miał pod kapturem przyczepioną do ucha słuchawkę z mikrofonem i przez cały czas prowadził rozmowę telefoniczną z Rachel Jeantel, koleżanką ze szkoły podstawowej, z którą kilka tygodni wcześniej odnowił znajomość. W chwili konfrontacji wzrokowej między George’em i Trayvonem chyba ona mówiła, a Trayvon tylko słuchał. Gdyby akurat coś mówił, George na pewno by to zauważył i może trochę się uspokoił. Natomiast poczęstowany przez intruza jedynie ponurym spojrzeniem, jeszcze bardziej się zaniepokoił i postanowił zadzwonić na policję – po raz czterdziesty piąty od czasu, gdy zamieszkał na osiedlu i zaczął go strzec.

***

Trayvon, odprowadzając wzrokiem mijający go samochód, niewiele jeszcze sobie robił z jego kierowcy, lecz ujrzawszy, jak pojazd parkuje tyłem przed oddaloną o kilkadziesiąt metrów świetlicą osiedlową, trochę jednak się stropił. Miał chęć zawrócić i inną drogą dotrzeć do domu, ale duma nie pozwoliła mu na to. Przecież, do cholery, ma prawo iść, którędy mu się podoba. Z rozterki wytrącił go głos Rachel:

– Hej, jesteś tam?

– Jestem – powiedział.

– Czemu nic nie gadasz?

– Jakiś dziad jechał za mną samochodem. Już mnie minął, ale zaparkował przy świetlicy i mnie obserwuje.

– Jaki dziad? Glina?

– Nie, jakiś biały palant.

– To co się przejmujesz?

– Nie przejmuję się, ale…

Trayvon zawiesił głos i zaraz skierował rozmowę na inny temat, lecz Rachel doskonale wiedziała, czego nie dopowiedział: „Ale my, czarni, zawsze jesteśmy na przegranej pozycji”. Była to dla nich taka oczywistość, że wręcz nie zasługiwała, żeby marnować na nią słowa. Rozmawiali o meczu koszykówki, który miał się rozpocząć za dwadzieścia parę minut, ale widok zaparkowanego samochodu nie dawał Trayvonowi spokoju.

– Cholera – powiedział. – Ten biały palant wciąż tam stoi.

– I co? Dalej gapi się na ciebie?

– Przez cały czas.

– Jak daleko masz jeszcze do domu?

– Najpierw muszę dojść do skrzynek na listy. Potem zobaczę. Jak się dostanę do tego chodnika, będę prawie na miejscu.

– Jakiego chodnika?

– To jest między domami. Takie przejście dla pieszych. Wejdę tyłem przez patio.

– A ten dziadyga?

– Po prostu go minę. Co on może mi zrobić?

– Nic, ale… – tym razem Rachel zawiesiła głos.

***

George tymczasem rozmawiał z policją. Rozmowa ta została w całości nagrana i była po wielokroć odsłuchiwana przez miliony Amerykanów.

Na wstępie George powiadomił pełniącego dyżur dyspozytora policji, że po osiedlu kręci się jakiś mocno podejrzany typ, który wygląda, jakby nie miał nic dobrego na myśli, albo co najmniej był naćpany. Gdy dyspozytor spytał go, czy typ jest biały, czarny, czy latino, George odpowiedział: – Wygląda na czarnego. – Opisawszy następnie ubiór i zachowanie Trayvona, dodał nagle z oburzeniem: – Teraz patrzy na mnie!

– On jest gdzieś w pobliżu? – zapytał dyspozytor.

– Tak, idzie w moim kierunku – potwierdził George.

Odpowiadając na dalsze pytania dyspozytora, mówił coraz bardziej płaczliwym głosem:

– Trzyma rękę w okolicy pasa. Czarny mężczyzna. Koło dwudziestki. Z nim jest coś nie w porządku. O, teraz tu idzie, żeby mi się przyjrzeć. Ma coś w rękach. Nie wiem, o co jemu chodzi.

George był dotknięty do żywego. Bezczelność tego przestępcy zaczynała przekraczać wszelkie granice.

***

Trayvon oczywiście nie miał pojęcia, że właśnie doprowadził kogoś niemal do płaczu i w dodatku został uznany za przestępcę. W domu czekał na niego Młody – tak w myślach nazywał 12-letniego syna narzeczonej ojca – mieli razem oglądać mecz koszykówki przy zakupionych właśnie na tę okazję cukierkach i mrożonej herbacie. Matka Młodego i ojciec Trayvona zrezygnowali z oglądania meczu. Spędzimy wieczór na mieście, zadecydowali, a oni niech sobie tu wyją, wrzeszczą i skaczą ile dusza zapragnie.

Trayvonowi odpowiadał taki obrót sprawy, ale kiedy zbliżał się do zaparkowanego pod świetlicą samochodu, nie myślał o meczu. Podejrzewał, że siedzący za kierownicą człowiek żywi wobec niego jakieś zamiary i chciał to sprawdzić. Plan miał prosty: jak się dobrze tamtemu przyjrzy, wszystko stanie się jasne. Spostrzegł, że kierowca trzyma przy uchu komórkę i czuł, że mówi o nim. Ogarniała go ochota, żeby podejść, oprzeć się obiema rękami o maskę auta i z bliska spojrzeć facetowi w oczy. Oczywiście nie zrobił tego, przeszedł tylko na ukos przez jezdnię i dokonał zaplanowanej inspekcji starając się minąć przód samochodu w odległości nie mniejszej niż półtora metra, ale to w zupełności wystarczyło, żeby przyprawić swego prześladowcę o emocje, pod wpływem których oczy biedaka zrobiły się jak dwa obwarzanki. Nie miał już cienia wątpliwości, że temu świrowi od początku chodziło o niego i że trzeba się zmywać.

Najpierw zmył się za sięgający powyżej pasa żywopłot, przy którym stał samochód George’a i który ciągnął się od jezdni prawie do narożnika świetlicy. Właśnie tam, za tym narożnikiem, chciał się znaleźć. Dzielące go od niego osiem czy dziesięć metrów pokonał szybkim, ale miarowym krokiem, ze świadomością, że pozostawiony za żywopłotem świr nie spuszcza go z oczu. W momencie, gdy mijał narożnik, miał uczucie, jakby po plecach omsknęła mu się jakaś wielka, kosmata łapa. Wzdrygając się jeszcze ze wstrętu, zboczył w lewo i minął biegiem niewielką wiatę ze skrzynkami na listy. Wcześniej planował, że odpocznie pod nią trochę od deszczu, teraz chciał tylko jak najprędzej znaleźć się w domu, od którego dzieliło go już niewiele ponad dwieście metrów.

Przebiegł na drugą stronę skręcającej w lewo ulicy, za którą rysował się w ciemności następny narożnik. Mijając go, rzucił szybkie spojrzenie za siebie, żeby sprawdzić, czy zza świetlicy nie wyłania się samochód George’a. Nie wyłaniał się. Trayvon przestał biec i zaczął szybko iść ciągnącym się wzdłuż jezdni szerokim trawnikiem. Puszkę z mrożoną herbatą włożył wraz z reklamówką do kieszeni bluzy. Trzymał się blisko domów, które na szczęście były zwrócone oświetlonymi frontami do innej ulicy.

– Czego ten świr ode mnie chce? – powiedział do Rachel.

– Może to jest jakiś gwałciciel – zasugerowała ze śmiechem.

– Nawet nie żartuj ze mną w ten sposób.

– Okej, okej, nie denerwuj się.

– Lepiej niech się ode mnie odczepi.

***

George jednak nie miał zamiaru się odczepić. Patrząc jak Trayvon mija jego samochód i znika za narożnikiem świetlicy, zapytał niecierpliwie dyspozytora: – Kiedy tu kogoś wyślecie?

– Już wysłaliśmy – odrzekł dyspozytor – Pan niech mi tylko da znać, gdyby jeszcze coś robił.

– Okej – powiedział George.

Wiadomość o nadchodzących posiłkach dodała mu otuchy, prośba o współpracę podbudowała jego morale, natomiast zniknięcie Trayvona przepełniło go gniewem.

– Tym gnojom zawsze uchodzi na sucho! – wybuchnął, włączając wycieraczki i gorączkowo wyjeżdżając na jezdnię sprzed świetlicy.

Z ust wyrwał mu się jęk zawodu, gdy skręcając po chwili w prawo zobaczył w świetle reflektorów pustą ulicę. Skręciwszy następnie w lewo, nie spostrzegł idącego trawnikiem Trayvona – cały czas wpatrywał się w oświetloną reflektorami jezdnię, święcie przekonany, że skoro nią jechał, to i Trayvon powinien nią uciekać. Po chwili gorzkiego milczenia zatrzymał samochód przy lewym krawężniku, wyłączył hałasujące wycieraczki i wznowił rozmowę z dyspozytorem, by mu wytłumaczyć, gdzie dokładnie ma przyjechać policyjny radiowóz. Wytłumaczenie tego nie przedstawiało na pozór najmniejszego problemu. Po wjechaniu na osiedle policjanci mieli jechać prosto i minąwszy świetlicę skręcić w lewo. Lecz George w zdenerwowaniu powiedział dyspozytorowi, żeby skręcili od razu. Natychmiast się poprawił dodając, że muszą minąć świetlicę, ale nie został zrozumiany.

– Okej – skonkludował dyspozytor. – Czyli to jest na lewo od świetlicy?

Słysząc to, George popadł w jeszcze większe zdenerwowanie.

– Nie – powiedział głosem, w którym drgała rozpacz. – Trzeba jechać prosto przez bramę i skręcić w lewo.

Dokładnie to samo mówił przed chwilą, więc zaraz znowu się poprawił:

– Tak, jechać prosto, nie skręcać, i skręcić w lewo.

Na tym stanęło. George czuł, że znów nie został zrozumiany, ale nie miał już czasu na dalsze wyjaśnienia.

***

Trayvon usłyszawszy za sobą szum silnika był przekonany, że George od razu go zobaczył, i ponownie zerwał się do biegu.

– Szlag! – wydyszał do mikrofonu. – Ten biały pojeb znowu za mną jedzie!

– To na co czekasz!? – krzyknęła Rachel. – Uciekaj!

– A myślisz, że co ja robię?!

Biegł teraz cementowym chodnikiem i czuł się już na wpół uratowany. Chodnik był ułożony w kształcie litery T. Daszek owego T dotykał jezdni, którą nadjechał George i która w tym miejscu skręcała w prawo. Długa podstawa cementowego T ciągnęła się między dwoma rzędami zwróconych tyłem do siebie domów. Było tam zupełnie ciemno. Trayvon zbiegając z „daszka” między zabudowania rzucił pożegnalne spojrzenie w kierunku stojącego przy krawężniku samochodu George'a. Od domu dzieliło go już tylko około stu dwudziestu metrów.

***

George dopiero na chodniku zobaczył Trayvona. Chciał właśnie jeszcze raz, już bez pomyłek, wyjaśnić dyspozytorowi, gdzie skierować radiowóz, ale widząc, jak chłopak skręca między domy, szybko powiedział: – Cholera, ucieka!

– Ucieka? – powtórzył dyspozytor – Gdzie ucieka?

George wyłączył silnik, odpiął pasy i chwycił za klamkę.

– Do drugiej bramy – powiedział, otwierając drzwi i sprawdzając klepnięciem, czy ma broń przy boku.

– Co to jest za brama?

– Tylny wjazd na osiedle. – George wysiadł i ruszył śladem Trayvona, mrucząc do siebie pod nosem: – Pieprzone czarnuchy. – Był wściekły również na policję. Zamiast tyle gadać, powinni łapać podejrzanego!

O co konkretnie Trayvon Martin był podejrzany, do dziś nie wiadomo, ale właśnie tego słowa, słowa „podejrzany”, George Zimmerman użył osiemnaście razy w swoim własnoręcznie spisanym na policji zeznaniu dotyczącym zaistniałych tego wieczoru wydarzeń i za każdym razem odnosiło się ono do Trayvona. Jak na ironię, na wszystkich czterech stronach zeznania George’a widniał pod spodem, w osobnej rubryce, dopisek przesłuchującej go policjantki: Zeznanie Podejrzanego.

Dyspozytor oczywiście usłyszał, jak George wysiada z samochodu, i natychmiast zapytał: – Pan za nim idzie?

– Tak – brzmiała odpowiedź.

– Okej – oświadczył dyspozytor. – Nie ma potrzeby, żeby pan za nim szedł.

– Okej – potulnie zgodził się George, ale nie posłuchał dobrej rady. W oczy wiał mu wiatr, po ostrzyżonej do gołej skóry głowie spływał deszcz, mimo to kontynuował pościg. Gdyby miał choć trochę policyjnego polotu, nie wysiadłby z samochodu, tylko pojechał dalej równoległą do chodnika jezdnią, żeby odciąć uciekinierowi drogę do bramy wjazdowej. Nie musiałby wtedy zmagać się z wiatrem i moknąć. Jedno dobre, że reflektory jego samochodu nie gasły natychmiast i miały mu jeszcze przez jakiś czas oświetlać teren.

Po chwili milczenia dyspozytor wznowił rozmowę z Georgem, żeby zapisać jego imię, nazwisko i numer telefonu. George właśnie doszedł do miejsca, gdzie Trayvon skręcił między zabudowania. Podał dyspozytorowi swoje imię i jęknął z rozpaczą: – Uciekł! – Dyspozytor zignorował ten lament i poprosił o resztę danych.

George, udzielając odpowiedzi, odruchowo ruszył śladem Trayvona, zaraz jednak przezornie przystanął. W świetle reflektorów jego samochodu po obu stronach chodnika wznosiły się zjawiskowo szczytowe ściany pierwszych domów. O krok dalej zaczynała się strefa ciemności. Nie wyglądało to zachęcająco. Przypomniał sobie, że ma w kieszeni kurtki latarkę, której używał wyprowadzając wieczorami psa. Wyciągnął ją i chciał włączyć, ale latarka nie działała. Postukał nią parę razy w łokieć ręki, w której trzymał przy uchu komórkę, potem parę razy w kolano. Bez rezultatu.

– Nasi ludzie są już w drodze – powiedział dyspozytor. – Chce się pan z nimi spotkać, gdy tam dojadą?

– Tak – niepewnie odrzekł George, wpatrując się w litą ciemność.

– Dobra – pilił dalej dyspozytor. – W którym miejscu chce się pan spotkać?

– Eeee – George znów zaczął mu nieskładnie tłumaczyć, dokąd należy skierować radiowóz. Co rusz postukiwał zepsutą latarką to w kolano, to w łokieć. W jego zmęczonym umyśle prosty układ osiedlowych ulic przekształcił się naraz w jakiś skomplikowany labirynt. W żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, w którą ulicę trzeba skręcić, a którą minąć.

– Jak przejadą koło skrzynek na listy, zobaczą mój samochód – zakończył ni w pięć, ni w dziewięć, dawszy chwilę wcześniej do zrozumienia dyspozytorowi, że przed skrzynkami trzeba skręcić w lewo. Po raz czwarty popełnił tę samą pomyłkę.

– Jaki jest numer domu, przy którym pan zaparkował? – spytał przytomnie dyspozytor.

– Eeee – George znowu się zacukał. – Nie wiem, to jest przejście dla pieszych i nie znam adresu.

Dyspozytor niezrażony tępotą strażnika osiedlowego poprosił o jego własny adres. George bezmyślnie podał mu numer domu i zaraz się przestraszył, że ukryty w ciemnościach Trayvon mógł go usłyszeć.

– O cholera, nie powinienem wszystkiego mówić, jak on gdzieś tu jest – wytłumaczył się jękliwie.

– Okej – powiedział ze zrozumieniem dyspozytor. – Chce się pan w takim razie spotkać z nimi po prostu koło skrzynek na listy?

George przystał na to z ulgą, ale tknięty jakąś myślą, pośpiesznie przerwał kończącemu już rozmowę dyspozytorowi: – Właściwie to… czy mógłby pan ich poprosić, żeby zadzwonili do mnie, a ja im powiem, gdzie jestem?

Dyspozytor znów łatwo się zgodził i obiecał, że zawiadomi radiowóz. Padło pożegnalne „dziękuję” George’a, uprzejme „nie ma za co” dyspozytora i rozmowa wreszcie była zakończona. Trwała 4 minuty i 7 sekund.

***

George wyłączył komórkę i machinalnie wsunął ją do kieszeni kurtki. Dopóki słyszał głos dyspozytora, miał złudzenie jego obecności tuż obok. Dopuścił się nieposłuszeństwa wobec tego człowieka, wręcz go oszukał, stwarzając wrażenie, że zawrócił do samochodu, mimo to czuł, że łączyła go z nim silna więź. Teraz był zdany tylko na siebie. Postąpił dwa małe kroki do przodu w nadziei, że usuwając się z oświetlonego terenu, zdoła przeniknąć wzrokiem zalegające nad chodnikiem ciemności i dojrzy kryjącego się w nich zbiega. Przypomniał sobie zakapturzoną postać sprzed kilku minut, kroczącą leniwie z żelazną rurą w ręku skrajem jezdni, zaglądającą bezczelnie spokojnym ludziom do okien. Ile już razy wypłaszał takich czarnych wyrostków z osiedla? Ile już razy wzywał policję i czekał tak jak teraz na radiowóz? Nie sposób nawet policzyć. A oni ciągle wracali. Znali osiedle jak własną kieszeń i zawsze udawało im się uciec. Niedawno policja w końcu zaaresztowała któregoś. I co? Już następnego dnia dwaj inni snuli się po okolicy. Szli na robotę licząc głównie na nieobecność domowników, ale zawsze gotowi sterroryzować jakąś matkę z dzieckiem, której mąż wracał późno z pracy, czy samotnego emeryta, któremu zdechł pies. Brali cokolwiek wpadło im w ręce i dawało się łatwo sprzedać. Laptop, telefon komórkowy, odtwarzacz DVD, markowe buty, skórzaną marynarkę. Zakapturzony typ, który jeszcze przed chwilą wlókł się w deszczu ulicą, już pewnie sobie upatrzył jakiś dom i jak nie dzisiaj, to jutro, włamie się do niego, sam albo z kolesiami. George już nie wierzył, że łajdak po prostu uciekł, coś mu mówiło, że podjął z nim grę i choćby dla zasady, dla sportu, chce coś buchnąć. Ludzie są tacy lekkomyślni. Beztrosko zostawiają otwarte garaże, nie domykają okien, zapominają przekręcić zamka u drzwi. Można im sto razy zwracać na to uwagę – groch o ścianę. Tamten zaraz wejdzie do cudzego living roomu, w którym akurat nikogo nie będzie, i wyniesie jakikolwiek przedmiot, po prostu żeby sobie samemu udowodnić, że nie pęka przed byle kim, że jest cool. No więc nie wolno mu dać tej satysfakcji.

Oczy George’a nadspodziewanie szybko przywykły do ciemności. Zaczynał widzieć zarysy najbliższych domów. Postąpił następne dwa małe kroki chodnikiem. Zadziwiony własną odwagą jeszcze raz walnął się latarką w kolano. Latarka nie zaświeciła, za to samoczynnie wyłączyły się światła w pozostawionym na jezdni samochodzie. Ciemność zalegała teraz nad obydwoma chodnikami. George struchlał. Zjawisko, którego powinien był przecież oczekiwać, całkowicie go zaskoczyło. W ułamku sekundy, po raz drugi tego wieczoru, zaszła w nim głęboka duchowa przemiana. Już nie był osiedlowym strażnikiem. Nagle znowu był prywatną osobą, zdaną na łaskę i niełaskę czającego się gdzieś w ciemnościach przestępcy, jak ci wszyscy ludzie siedzący w byle jak pozamykanych domach. Wycofał się pośpiesznie na miejsce u zbiegu chodników. Sięgnął po kluczyki do samochodu, te jednak wysunęły mu się ze zgrabiałych palców i z głośnym brzęknięciem upadły na cement. George trwożliwie nastawił uszu. Nie zarejestrował żadnych podejrzanych odgłosów. Podnosząc po omacku upuszczone kluczyki, uczuł na prawym biodrze znajomy, krzepiący ucisk pistoletu Kel-Tec PF-9. Odetchnął spokojniej i jednocześnie się zawstydził. Dirty Harry nigdy by sobie nie pozwolił na taki upadek ducha!

***

Trayvon rzeczywiście czaił się w ciemnościach. Kiedy biegiem skręcał między domy, modlił się tylko o to, żeby drzwi na patio były otwarte, albo żeby przynajmniej Młody był w living roomie i zaraz mu je otworzył. Ale po przebiegnięciu dwudziestu kilku metrów nagle się zatrzymał, tknięty myślą, że biały pojeb bez trudu go wyprzedzi jadąc samochodem wzdłuż domów i będzie czyhał na niego u wylotu chodnika. W odróżnieniu od George’a miał widać trochę drygu do policyjnej roboty.

Domy stały tu, jak wszędzie na osiedlu, po pięć lub sześć w szeregowej zabudowie. Dom, w którym Trayvon gościnnie mieszkał, stał po lewej stronie jako drugi od końca. Dotarcie tam biegiem i wemknięcie się do środka byłoby teraz kwestią dwudziestu kilku sekund, ale Trayvon nie miał pewności, czy uda mu się wemknąć niepostrzeżenie. Czyhający za ostatnim domem prześladowca mógł go zobaczyć dosłownie na progu ocalenia. Z tej odległości – myślał – na pewno mnie zobaczy i cholera wie, co zrobi; takiemu świrowi niebezpiecznie pchać się dobrowolnie w łapy; lepiej przeczekać gdzieś w ciemności, na czyimś patio albo za jakimś domem; pojeb w końcu się znudzi i sobie pójdzie.

W momencie, gdy wyobraźnia podsunęła mu wizję czyhającego za domem George’a, odezwała się znowu Rachel:

– Mów coś, chcę wiedzieć, co się dzie…

Reszty nie słyszał, połączenie było przerwane. Pomyślał, że dziewczyna zaraz znowu się połączy i zaczął biec z powrotem. Miał jeszcze przed sobą pięć minut życia.

Szybko dobiegł do miejsca w pobliżu zbiegu chodników, skąd, sam będąc niewidziany, mógł sprawdzić, co uczynił jego prześladowca. Spodziewał się, że po ścigającym go samochodzie nie będzie już śladu. Oczywiście gruntownie się mylił. Zobaczył nie tylko samochód, ale i zbliżającego się chodnikiem George’a. Dzieliło ich już niewiele ponad trzydzieści metrów. Trayvon, pokonując gwałtowną chęć natychmiastowej ucieczki, przez parę sekund szacował wzrokiem nadchodzącego: ogolony do skóry łeb, rozpięta czerwona kapota, ćwok jest niewysoki, ale napakowany.

Odległość między nimi zmniejszała się z niebezpieczną prędkością. Trayvon odbiegł dwadzieścia parę metrów i schował się za ścianką działową między trzecim i czwartym domem po lewej stronie. Zrobił to w momencie, gdy dyspozytor policji powiedział do George’a: „Nie ma potrzeby, żeby pan za nim szedł”. Chciał wygodnie oprzeć się o ściankę działową, ale, ujrzawszy na oświetlonym chodniku rosnący złowieszczo cień swego prześladowcy, w ułamku sekundy zmienił zamiar. Kryjówka, którą sobie wybrał, mogła zaraz okazać się pułapką bez wyjścia. Trzeba wiać dalej – mignęło mu w głowie. Znowu odbiegł dwadzieścia parę metrów i skręcił w pięciometrowy odstęp między domami.

W tejże chwili ponownie zadzwoniła Rachel. Według billingów firmy telefonicznej od przerwania poprzedniego połączenia upłynęło 19 sekund. Zatem dokładnie tyle czasu potrzebował Trayvon, żeby pod wpływem nagłej refleksji natychmiast się zatrzymać, przemyśleć swoją strategię i wprowadzić w życie jej zasadnicze punkty. Rachel była bardzo przejęta. Ledwo się odezwał, zaczęła trajkotać: – Uciekaj, biegiem, biegiem!

Trayvon nie miał ochoty wdawać się w długie wyjaśnienia.

– Nie – powiedział cicho zdyszanym głosem, wpatrzony w swego prześladowcę, który właśnie wyłonił się zza domu przy zbiegu chodników. – Nie muszę biec, teraz wystarczy, jak będę szybko szedł. Już go zgubiłem. Jestem prawie na miejscu.

– Okej – odrzekła ustępliwie.

Za to ją właśnie cenił, za tę gotowość do liczenia się z jego wolą.

– Co teraz robisz? – zapytał po cichu łagodniejszym tonem.

– Układam włosy.

– Jak to? Jesteś u fryzjera?

– Jestem u siebie w łazience. I układam włosy na jutro do szkoły.

– To jutro…

Chciał powiedzieć „To jutro już poniedziałek?”, ale widząc, jak George rusza w jego stronę, natychmiast urwał. Na szczęście tamten zaraz przystanął.

– Co jutro? – ponagliła go Rachel.

– Zapomniałem, że jutro jest już poniedziałek.

– No jest. A ty biedaku co? Wciąż wisisz?

Trayvon wciąż „wisiał”. Podczas rutynowej kontroli w szkole znaleziono w jego torbie na książki pustą plastykową torebkę z jakimiś okruchami. Kierownictwo szkoły uznało, że były to okruchy marihuany. Takie orzeczenie, rzecz jasna, dałoby się łatwo zakwestionować, tylko że w torbie oprócz pustej plastykowej torebki była fajka do palenia ziela. Istnienia tego przedmiotu w żaden sposób nie szło zakwestionować i w rezultacie Trayvon został zawieszony na dziesięć dni. Przedtem „wisiał” już dwa razy. Pierwszy raz za opuszczanie lekcji i spóźnienia. Trochę się tego nazbierało. Trayvon unikał szkoły, natomiast nie unikał bójek i drugi raz (przedostatni przed śmiercią) zawieszono go właśnie za bójkę. Rachel była o tych komplikacjach na bieżąco przez Trayvona informowana i teraz też zaczęli o tym rozmawiać, skoro już się tak zgadało.

Stojąc w odstępie między domami, około czterdziestu metrów od George’a, Trayvon czuł się bezpiecznie, ale bardzo niekomfortowo. Wzdłuż szczytowych ścian obu domów biegły sięgające powyżej kolan żywopłoty, pośrodku stało ogołocone z liści drzewko ze sterczącymi na wszystkie strony gałęziami. Nie miał się nawet o co oprzeć, w dodatku wiało i siąpił deszcz. Tuż za żywopłotem, przy którym stał, było patio zadaszone wspartym na dwóch kolumnach balkonem, wolał jednak nie ryzykować wejścia na nie. Wysunął się tylko do przodu i zrównał się z kolumną, która była wystarczająco szeroka, by stojąc w tych ciemnościach bokiem do niej pozostawać niewidocznym.

Nadal mówił cicho, żeby nie ściągnąć na siebie uwagi postronnych osób. Wiele amerykańskich domów jednorodzinnych posiada tę właściwość, że wszelkie zewnętrzne odgłosy, trochę głośniejsze od prowadzonej półgłosem rozmowy, docierają do uszu lokatorów jak z sąsiedniego pokoju. Jest się przez to zmuszonym znosić uliczne hałasy i cierpi na tym prywatność, bo z zewnątrz słychać, jak ludzie się w domach kłócą i uprawiają seks, ale taka jest już uroda rezydencji oferowanych po przystępnych cenach i nikt nie zgłasza pretensji. Trayvon nigdy nie analizował tego problemu, po prostu na codzień go doświadczał, zarówno u narzeczonej ojca, jak w Miami, gdzie mieszkał z matką i starszym bratem. Ściszył głos na zasadzie nabytego odruchu, tak jak się ścisza głos w czytelni lub w kościele, nie rozstrząsając za każdym razem względów natury społeczno-obyczajowej, skłaniających każdego do zachowywania się cicho w takich miejscach. Czuł podświadomie, że ludzie nie lubią, jak im się gada pod oknami, i nie chciał, żeby jakiś nadwrażliwiec wyskoczył nagle z domu i go zbeształ. Ten buc na pewno by to usłyszał i zaraz przyleciał.

***

Rozmawiając z Rachel, naturalnie cały czas obserwował zza kolumny stojącego u skraju ciemności buca. Lecz oprócz tego, że buc tam stał, nie było co obserwować. Dzieliła ich zbyt duża odległość, by Trayvon mógł dostrzec szczegóły, po których byłby w stanie choć częściowo poznać, co się działo w skołatanej głowie George’a. Zupełnie, na przykład, uszło jego uwadze, że George heroicznie, kroczek po kroczku, wszedł na nieoświetlony teren. Z powodu sporej odległości i dochodzącego zewsząd brzęczenia telewizorów do Trayvona nie docierały również od strony George’a żadne odgłosy. George niepotrzebnie się przestraszył, że ukryty w ciemności chłopak usłyszał go, jak podawał dyspozytorowi numer swojego domu. Trayvon nie dość, że nic nie usłyszał, to nawet nie miał pewności, czy George w ogóle był nadal z kimś w kontakcie telefonicznym. Jego wiedza na ten temat nie wyszła poza stwierdzenie: „Chyba trzyma przy uchu komórkę”. Z całkowitą pewnością wiedział tylko to, że tamten próbował go wypatrzeć. Oczywista daremność tego wypatrywania, niewspomaganego jakimkolwiek działaniem, utwierdzała go w poczuciu bezpieczeństwa i umacniała w nim przekonanie, że George już w zasadzie zrezygnował z pościgu.

Gdy nagle zgasły światła samochodu i przestał widzieć swego prześladowcę, nie próbował w żaden sposób na to zareagować. Po pierwsze, uważał już całą hecę za skończoną. Po drugie, rozmowa z Rachel zaczęła właśnie dotykać seksu i teraz tylko to się dla niego liczyło. Seks nie był w jego życiu sprawą, o której mógł jedynie rozmawiać. Zaznał go, ale jeszcze za mało, żeby z powodu jakiegoś białego pojeba przerywać rozmowę, która mogła otworzyć mu drogę do poszerzenia seksualnych doświadczeń. Co prawda szanse na przelecenie Rachel były niewielkie. Po odnowieniu znajomości ze szkoły podstawowej ich stosunek do siebie grawitował zdecydowanie w kierunku zwykłej przyjaźni, wykluczającej romantyczny związek, poza tym Trayvon miał stałą dziewczynę, o której Rachel wiedziała, niemniej należało wreszcie wybadać, czy mimo to poszłaby z nim do łóżka.

Pogrążony we frapującej rozmowie, wyszedł bezwiednie zza kolumny, przemierzył trawnik i powoli ruszył chodnikiem do domu, jednak uświadomiwszy sobie, że nie będzie mógł rozmawiać z Rachel przy Młodym, po paru krokach zawrócił i zaczął iść w przeciwnym kierunku. Myśl o ścigającym go bucu kazała mu wkrótce ponownie przystanąć. Od zbiegu chodników dzieliło go teraz może dwadzieścia pięć metrów. Jego oczy przywykły na tyle do ciemności, że już widział to miejsce. Nikogo tam nie było. Stwierdziwszy to, do reszty się uspokoił. Ćwok chyba w końcu wrócił do samochodu i odjechał – pomyślał, idąc dalej.

Już za kilkanaście sekund miał się przekonać, jak bardzo się mylił. Normalny człowiek oczywiście już dawno wróciłby do samochodu. O ile by w ogóle z niego wysiadł. Ale czy George Zimmerman był normalnym człowiekiem? Normalni ludzie, jadąc po sprawunki do Targetu, nie zabierają ze sobą nabitych pistoletów. Trayvon miał własne powody, by uważać George’a za świra, nie mógł jednak wiedzieć, że świr był uzbrojony. Mógł to wprawdzie zakładać, bo na Florydzie prawie każdy po ukończeniu 21 lat może uzyskać prawo do noszenia przy sobie ukrytej broni palnej. Ale nic takiego nie zakładał. Jako nieletniemu nie przysługiwało mu prawo nawet do zakupu broni, a co dopiero do jej noszenia, i na razie była to dla niego czysta abstrakcja. Czasami wprawdzie przemyśliwał o skombinowaniu jakiegoś nielegalnego gnata i nieraz puszczał sobie „Wanna be a gangsta” w wykonaniu Lila Boosie’ego, fakt jednak pozostawał faktem: on nie nosił przy sobie broni i ani przez myśl mu nie przeszło, że mógł ją nosić ktoś, z kim zetknął go ślepy los.

***

George, zaciskając w garści podniesione z chodnika kluczyki, oczywiście nie wiedział, że właśnie znalazł się na życiowym rozdrożu. Gdyby zgodnie z pierwszym odruchem poszedł do samochodu, coś tak monumentalnie potwornego, jak zabicie niewinnego chłopaka, prawie na pewno by się nie zdarzyło. Ale poszedł w odwrotnym kierunku.

Miejsce, w którym stał jego samochód, tonęło w ciemności. Dobiegały stamtąd podejrzane odgłosy, jakby ktoś się skradał albo dobierał do auta. Wiatr i deszcz jeszcze potęgowały ponure wrażenie. George miał przy sobie pistolet, czuł na biodrze jego krzepiący ucisk, mimo to nie chciał tam iść. Coś pociągnęło go w przeciwną stronę, gdzie daszek cementowego T dotykał drugim końcem oświetlonej ulicy, która obiecywała bezpieczeństwo. W dołku ćmił go wstyd, że znowu stchórzył, ale miłość własna wnet podszepnęła mu usprawiedliwienie: Przecież, idąc ku światłu, nadal podąża za umykającym przestępcą. Byłoby głupotą nie sprawdzić, czy ten łajdak nie próbuje tamtędy uciec. Musi poza tym znaleźć konkretny adres dla policji. Wystarczy numer któregoś domu. Nazwę ulicy znał, bo sam przy niej mieszkał; okrążała całe osiedle; jego dom był usytuowany na przeciwległym krańcu utworzonego przez nią czworoboku, jakieś czterysta metrów jazdy samochodem od miejsca, do którego zmierzał.

Dotarł na to miejsce w kilkanaście sekund. Wychodząc spomiędzy domów najpierw szybko spojrzał w prawo, gdzie spodziewał się ujrzeć zbiega, potem w lewo ku zakrętowi ulicy, skąd w każdej chwili mógł nadjechać policyjny radiowóz, co sobie właśnie uświadomił. Po rozmowie z dyspozytorem wciąż go męczyła myśl, że na podstawie jego nieskładnych wyjaśnień radiowóz zostanie skierowany w tę właśnie ulicę, zamiast prosto. Teraz czuł ulgę: może podanie dyspozytorowi błędnych wskazówek wyjdzie jeszcze na dobre.

Widok z prawej strony zasłaniały mu trochę młode tuje rosnące w nieregularnych odstępach wzdłuż krawężnika, wysunął się więc na jezdnię i przez chwilę patrzył w kierunku tylnego wjazdu na osiedle. Ulica przed nim ziała martwotą. Wcale nie była tak jasno oświetlona, jak mu się zdawało, gdy stojąc w ciemności u zbiegu chodników widział ją z daleka. Jedyne źródło światła stanowiły tu ścienne lampy na gankach i u drzwi garaży rozpraszające mrok zaledwie na kilka kroków. W dodatku tylko co któraś z nich była włączona. Lampy należące do obu domów stojących po drugiej stronie ulicy na wprost chodnika, którym przyszedł, akurat się świeciły. Z daleka stwarzały wrażenie znacznie większej iluminacji niż ta, jaką w istocie oferowały. W miarę znośne oświetlenie sięgało najwyżej połowy podjazdów i trawników. Wszystko poza tą granicą okrywał półmrok, tak że już z piętnastu metrów nie miało się pewności, czy majaczący przy jezdni kształt to człowiek czy tuja.

Dla George’a nie powinno to być niespodzianką, bo przy jego domu kwestia oświetlenia ulicy nie przedstawiała się lepiej. Ale w gorączce pościgu za przestępcą ów detal jakoś uleciał mu z pamięci. Czuł się jakby osobiście dotknięty tym nieoczekiwanym deficytem widoczności, wręcz oszukany. Myślał, że wyjdzie na jaśniejącą od końca do końca ulicę, tymczasem otaczał go schizofreniczny półmrok, jeszcze bardziej frustrujący niż ciemność, od której uciekł. A wszystko przez tego czarnego chłystka!

Obrócił się porywczo ku światłom naprzeciw, chwilę sycił się ich widokiem, po czym wiedziony resztkami nadziei jeszcze raz skierował wzrok ku zakrętowi ulicy. Jednak ani siąpiący uporczywie deszcz, ani obojętne trwanie stojących wokół domów, nie wróżyły rychłego przyjazdu radiowozu. Nie wróżył go również fakt, że George podczas rozmowy z dyspozytorem zgodził się spotkać z policjantami koło skrzynek na listy. Wprawdzie zaraz poprosił, żeby raczej zadzwonili do niego, ale telefon uparcie milczał, jakby solidaryzując się z obojętnością całego otoczenia.

Wiatr obijał się o mokre domy, w których ludzie oglądali sobie telewizję. George zdecydowanie miał wszystkiego dosyć. Nagle znowu był prywatną osobą i chciał już tylko znaleźć się w swoim samochodzie. Natychmiast sięgnął po kluczyki; w tejże chwili uzmysłowił sobie, że ma je w ręku. Na ulicę więcej nie spojrzał, kończąc tym samym misję znalezienia konkretnego adresu dla policji.

***

Szedł z powrotem daleki od przekonania, że dobrze robi. Nie opuszczała go myśl o kawałku żelaznej rury w ręku Trayvona. Zbliżając się szybko do przejścia między domami spostrzegł naraz, że ktoś tam stoi. To on! – pomyślał i serce skoczyło mu do gardła. Zastygł w pół kroku ze wzrokiem utkwionym w groźną postać. Chętnie by zawrócił, ale czuł, że jest już na to za późno. Z kolei stać bez końca w miejscu, gdzie się zatrzymał, też nie mógł. Pozostawało tylko iść dalej, nie potrafił jednak tak od razu się przemóc. Może by najpierw podejść trochę bliżej – medytował – skrócić dystans, żeby lepiej zobaczyć tamtego? Póki co, skrócił dystans przez wychylenie się do przodu. Po chwili odetchnął z ulgą: To nie on! To kosz na psie gówna!

Był to rzeczywiście kosz na psie odchody, jeden z trzech czy czterech zainstalowanych na osiedlu. Stał na trawie u zbiegu chodników, przytwierdzony do wkopanego tam metalowego płaskownika. Umocowane wyżej na tym samym płaskowniku akcesoria (tabliczka informacyjna i płatny automat do wydawania plastykowych torebek) wyglądały w ciemności jak czyjaś głowa i ramiona, z kolei kosz udawał nogi. Rozweselony tym nagle George śmiało ruszył dalej. 

Znowu był po trosze osiedlowym strażnikiem. Gdy dochodził do przejścia między domami, od razu zanurzył wzrok w nieprzeniknioną ciemność, gdzie nadal mógł się kryć podejrzany. Stwierdziwszy, że w dalszym ciągu go tam nie widać, uznał, że teraz może z czystym sumieniem wrócić do samochodu. 

Był już zupełnie spokojny. Na razie widział samochód tylko jako zagęszczenie ciemności u wylotu chodnika, ale wierzył w jego istnienie równie mocno jak w istnienie kluczyków, które zaciskał w pięści. Spojrzawszy jeszcze raz między domy, ponownie zwrócił wzrok w kierunku samochodu i nagle zatrząsł się ze zgrozy. Po drugiej stronie odchodzącego w lewo chodnika, w prostej linii za koszem na psie odchody, stał na trawniku Trayvon. Stał tyłem, najwyraźniej patrząc w stronę samochodu George’a, lecz w momencie, gdy George go spostrzegł, odwrócił się prawym bokiem ku niemu i coś niegłośno powiedział. Dzieliło ich dosłownie kilka metrów. George odruchowo przystanął. Wtedy Trayvon cofnął się o krok, jakby chciał go z uszanowaniem przepuścić obok siebie i George zrozumiał, że musi iść dalej. 

*** 

Rachel Jeantel, wciągnięta mimowolnie, z powodu jakiegoś nieopatrznie rzuconego słowa, w rozmowę o seksie, odpowiadała Trayvonowi półsłówkami, nie chcąc go urazić zbyt raptowną zmianą tematu. Gdy Trayvon nagle przystanął na myśl o ścigającym go bucu i za chwilę wznowił swój marsz ku zbiegowi chodników, od razu wyczuła, że coś odwróciło jego uwagę. 

– Co się stało? – spytała natychmiast w nadziei, że rozmowa wreszcie potoczy się w innym kierunku. 

Nie usłyszawszy odpowiedzi, ponowiła pytanie. 

– Nic, nic – odparł Trayvon roztargnionym głosem. – Chyba będę już szedł do domu. Muszę tylko… 

– Co tylko? – podchwyciła skwapliwie. 

Nie chciał jej mówić, że musi jeszcze sprawdzić, czy biały ćwok na pewno wrócił do samochodu i odjechał, więc powiedział: 

– Niedługo mecz. Która godzina? 

Zaczęli znowu rozmawiać o meczu. Miał się rozpocząć już za piętnaście minut. Była to urządzana corocznie na zakończenie sezonu pokazowa rozgrywka między gwiazdami koszykówki z zachodnich i wschodnich stanów. Do gwiazd ze Wschodu należało czterech zawodników z Florydy, więc oczywiście za ich drużyną zamierzali trzymać. Drużyna ta przegrała tego wieczoru zaledwie trzema punktami – 149:152 – czyli równie dobrze mogła wygrać, na przykład gdyby Trayvon nie został trzynaście minut przed meczem zastrzelony przez George’a. Są bowiem rzeczy na niebie i ziemi, o których się filozofom nie śniło, i może to one decydują o sprawach tego świata. Dla kogo Wschód miałby wygrać z Zachodem, skoro Trayvona już nie było? 

Trayvon był przekonany, że wygra „jego” drużyna. 

– To nie jest kwestia „czy”, ale „jak wysoko” – przekonywał Rachel, która obawiała się przegranej. 

Nie dochodząc do samego zbiegu chodników zboczył w lewo na trawę. Postąpiwszy parę kroków w stronę ulicy przystanął i zaczął wpatrywać się w majaczący przy krawężniku ciemny kształt. Nie miał wątpliwości, że widzi samochód swego prześladowcy, ale dzielący go od niego dystans i ciemność nie pozwalały stwierdzić, czy ktoś był w środku. Zastanawiał się właśnie, czyby nie podejść bliżej, gdy za jego plecami rozległ się jakiś szmer. Odwróciwszy się prawym bokiem w tamtą stronę, zobaczył George’a. 

– Szlag! – powiedział do Rachel. – Ten biały ćwok znowu jest za mną. 

Odruchowo cofnął się o krok w kierunku domu narzeczonej ojca, ale zrozumiawszy, że na ucieczkę było już za późno, spojrzał tylko za siebie i czekał, co będzie dalej. 

*** 

Dwie minuty później było po wszystkim. Zastrzelony Trayvon leżał twarzą w dół na trawniku. Policjant, który pierwszy zjawił się na miejscu tragedii, próbował go ratować. Bez skutku. George zapytany przez niego, kto zastrzelił chłopaka, z wielką gotowością oświadczył: „Ja to zrobiłem”. Na pytanie dlaczego, odparł, że w obronie własnej (Trayvon zbił go przed swoją śmiercią na kwaśne jabłko). To samo, z nie mniejszą gotowością, George powtórzył na posterunku policji i po kilkugodzinym przesłuchaniu został nad ranem wypuszczony do domu. 

Policjanci, którzy nazajutrz przeprowadzili z nim wizję lokalną, dali mu do zrozumienia, że sprawa jest czysta, walcząc o życie miał prawo użyć broni palnej. Odmiennego zdania była znaczna część opinii publicznej, której natychmiast przeciwstawił się obóz zwolenników zabójcy. W wyniku wielomiesięcznych protestów obozu obwiniającego George’a o morderstwo z premedytacją doszło do procesu sądowego. Masowość tych protestów nie pozostawiła władzom innego wyboru. 

Ponieważ zabójstwem Trayvona żyła cała Ameryka, niezwykle trudno było znaleźć sędziów przysięgłych, którzy nie znali szczegółów sprawy; miało to gwarantować minimum bezstronności. Po wielkich korowodach wyselekcjonowano w końcu sześć osób (czasy, kiedy wyroki winny/niewinny ferowało dwunastu sprawiedliwych, najwyraźniej należały już do przeszłości). Wśród wybranej szóstki nie było ani jednego mężczyzny i tylko jedną osobę – pochodzącą z Portoryko mieszkankę Chicago – od biedy można było uznać za kolorową. 

Ta właśnie osoba, jako jedyna spośród sześciu zasiadających w ławie przysięgłych kobiet, wyraziła po procesie swoje wątpliwości co do jego przebiegu. Podobnie jak pozostała piątka wydała werdykt uniewinniający George’a, ale jedynie dlatego, że nie miała innego wyjścia, gdyż nie pozwolono jej kierować się sercem i poczuciem sprawiedliwości, tylko bezduszną literą prawa. Jurorki zostały przed procesem ściśle poinstruowane, że fakt, iż George wbrew sugestii dyspozytora policji nieustannie chodził za Trayvonem i w gruncie rzeczy absolutnie zasłużył na lanie, jakie od niego dostał, w świetle prawa nie miał żadnego znaczenia. Istotne było jedynie to, że w momencie popełnienia zabójstwa George wierzył, iż groziła mu śmierć lub ciężkie kalectwo z rąk chłopaka. Jedna z jurorek nieustannie przypominała o tej zasadzie jurorce z Portoryko i nie opuszczała żadnej okazji, by dać jej do zrozumienia, że uważa ją za gorszą od siebie. Dlaczego ty zawsze zabierasz niezjedzoną część lunchu do hotelu; zachowujesz się jakbyś była biedna – lubiła mawiać. Trudno się więc dziwić, że Portorykanka uznała ją za rasistkę. 

Sędzia prowadząca sprawę niby sympatyzowała z rodziną Trayvona, ale nie zrobiła nic, gdy obrońcy oskarżonego dopuszczali się jawnych nadużyć, tłukąc na przykład lekkim, piankowym manekinem o podłogę, by zademonstrować Amerykanom okrucieństwo Trayvona, albo dowodząc, że cementowy chodnik był jego bronią, czy też wyświetlając animację, w której Trayvon pierwszy walnął w nos biednego George’a u zbiegu chodników. Także prokuratorzy dziwnym trafem nie zaprotestowali ani razu przeciwko tym nadużyciom, choć ich otwierające proces wystąpienia były istnymi wejściami smoka. Podczas dwutygodniowego procesu George zgodnie ze strategią obrony ani razu nie składał zeznań. W okresie przed procesem przytył dobre parędziesiąt kilogramów i sprawiał wrażenie misiowatego ciemięgi, niezdolnego do skrzywdzenia nawet muchy. Z powodu wady wymowy Rachel Jeantel mówiła cichym, niewyraźnym głosem. Gdy obrońcy robili z niej ledwie rozumiejącego język angielski tłumoka, zarówno sędzia prowadząca, jak prokuratorzy, zachowywali taktowne milczenie. Sąd bez oporu zaakceptował opinię obrony, że słowa George’a i Trayvona poprzedzające ich starcie wcale nie brzmiały tak, jak usłyszała je przez słuchawkę i powtórzyła pod przysięgą Rachel, tylko tak, jak przytoczył je George podczas wizji lokalnej: 

Trayvon wychodząc nagle z ciemności: „Hej ty, masz jakiś problem?” 

George: „Ja nie mam żadnego problemu”. 

Trayvon: „To teraz już masz”. 

I bum, od razu fanga w nos. Obrońcy George’a umiejętnie podważyli wiarygodność Rachel, wytykając jej, że kłamała mówiąc matce Trayvona, że nie przyszła na jego pogrzeb, bo przebywała wówczas w szpitalu. W rzeczywistości bała się zobaczyć jego ciało, co przyznała uczciwie na procesie. Obrońcom udało się nawet zastrzelonego zaprezentować światu jako rasistę, gdy z próbującej mówić prawdę i tylko prawdę Rachel wyciągnęli informację, że Trayvon zapytany przez nią, kto za nim jedzie, powiedział o George’u creepy ass cracker (koszmarny poganiacz niewolników), a w innym momencie ich rozmowy telefonicznej – the nigga (czarnuch). Tłumaczenie, że czarni niekiedy mówią tak między sobą nawet o białych zostało przez obronę z rozbawieniem odrzucone. Obrona nie omieszkała też jak najwyraźniej podkreślić, że Trayvon rozmawiał przez telefon z Rachel ściszonym głosem, znaczy szykował się do napaści na George’a. W tym wypadku żelazna zasada nieważności wszystkiego, co działo się do momentu tuż przed zabójstwem, jakoś nie miała zastosowania. Górę wzięła żelazna zasada wszystkich adwokatów, nakazująca im maksymalnie oczernić ofiarę i jej przyjaciół. Obrońcy nie oszczędzili sobie również wysoce umoralniających pouczeń: Siedemnastoletni człowiek powinien już wiedzieć, że nie wali się kogoś pięścią w nos tylko dlatego, że ten ktoś chodził za nim. W życiu trzeba się liczyć z konsekwencjami swoich czynów. I znowu ani sędzia prowadząca, ani prokuratorzy, nie zareagowali na manipulacje obrony. Zupełnie jakby byli w zmowie z establishmentem, który uparł się bronić konstytucyjnego prawa do noszenia ukrytej broni palnej niczym Jaruzelski socjalizmu. Tym sposobem misiowaty (na czas procesu) George uniknął kary za swój straszny czyn i wyszedł z sądu wolny jak skowronek. 

*** 

Ani na policji, ani podczas procesu, nikomu jakoś nie wpadło do głowy, żeby postawić pytanie, dlaczego starcie Trayvona z Georgem przetoczyło się od zbiegu chodników w stronę domu, do którego wracał chłopak. Przecież gdyby Trayvon rzeczywiście zadał pierwszy cios, dynamika starcia powinna pchnąć ich obu w odwrotnym kierunku, ku domom znajdującym się za plecami George’a. Poniżej jest próba opisu, jak finał tej tragedii mógł naprawdę wyglądać: 

George minąwszy kosz na psie odchody zbliżał się do Trayvona z duszą na ramieniu, na wpół wierząc, że uda mu się przejść obok niego, jakby między nimi nic przedtem się nie działo. Usiłował patrzeć prosto przed siebie, żeby niczym, nawet wzrokiem, nie sprowokować tego bandyty. W pewnej chwili wręcz spróbował odwrócić od niego głowę pragnąc stworzyć wrażenie, że bardziej niż Trayvon interesowały go tyły domów stojących wzdłuż daszka cementowego T. Lecz szyja George’a nie chciała słuchać swojego pana i natychmiast wykręciła jego głowę z powrotem ku stojącemu nieruchomo chłopakowi. Notabene, w głowie tej przez cały czas trwała niezwykle intensywna jak na jej właściciela gonitwa myśli, wspomnień i emocji. 

Otóż George, który kilka minut wcześniej poinformował dyspozytora policji, że podejrzany to czarny mężczyzna koło dwudziestki, teraz ujrzawszy Trayvona tuż przed sobą wykrzyknął w duchu: 

– „Przecież to jeszcze szczeniak!” 

W tejże chwili ogarnął go gniew, że dał się do tego stopnia zastraszyć podejrzanemu. Co by powiedział na to instruktor, który tak chwalił George’a na lekcjach walki wręcz?! Podejrzany nie trafił w końcu na byle kogo. George dawniej wynajmował się jako ochroniarz i nieraz w nocnych klubach miał do czynienia z awanturującymi się gośćmi. Mimo upływu lat dobrze jeszcze pamiętał, jak któregoś wieczoru w pojedynkę załatwił się z jedną taką wierzgającą nogami osobą chwytając ją wpół i rzucając przed siebie. Babka skręciła sobie wtedy kostkę u nogi i George został wyrzucony z roboty za nadmiernę agresywność, niemniej ten epizod chyba wystarczająco świadczy o tym, że w krytycznych sytuacjach potrafi dawać sobie radę. Nie po to zresztą do dziś kontynuuje lekcje walki wręcz, żeby drygać przed byle szczeniakiem. 

Od Trayvona dzieliło go teraz dosłownie parę kroków. Nadzieja, że uda mu się przejść obok niego jakby był powietrzem, zmieniła się niemal w pewność, tymczasem szczeniak nagle zapytał: 

– Czemu pan za mną chodzi? 

George z rozpędu przeszedł jeszcze dwa kroki i stanął naprzeciw niego. Zaskoczył go dziecinny głos podejrzanego; nabrał od razu otuchy. 

– Co ty tu robisz? – rzucił tonem nawykłego do posłuchu strażnika osiedlowego. 

– Nie pana sprawa! – odszczeknął się chłopak. 

W tej sekundzie na ulicy, gdzie stał samochód George’a, rozległ się szum silnika i obu stojących oblało światło reflektorów. 

– „Policja! Nareszcie!” – pomyślał George i niepomny zaciśniętych w pięści kluczyków samochodowych, z rozczapierzonymi palcami rzucił się na Trayvona. Chciał go złapać wpół jak wtedy tę awanturującą się dziewczynę. Ale Trayvon uskoczył do tyłu. W trakcie ataku na niego kluczyki wypadły z rozczapierzonej ręki George’a na trawę. George odruchowo schylił się po nie, ale zrozumiawszy w lot, że teraz nie pora na to, z półprzysiadu znów rzucił się ku Trayvonowi, który już częściowo się odwrócił, by uciec. Tym razem George'owi udało się chwycić go wpół, jednak oberwał przy tym łokciem w nasadę nosa i poczuł spływającą do ust krew. Nadjeżdżający samochód zniknął za domem. To jednak nie była policja.

„Siedemnastoletni człowiek powinien już wiedzieć, że nie wali się kogoś pięścią w nos tylko dlatego, że ten ktoś chodził za nim. W życiu trzeba się liczyć z konsekwencjami swoich czynów." 

– Puszczaj, puszczaj! – zawołał zduszonym głosem Trayvon próbując wyrwać się z uchwytu. W trakcie szarpaniny słuchawka wypadła mu z ucha i ciągnęła się na końcu przewodu po trawie, lecz nie zważał na to. Cofając się pod naporem George’a skrajem trawnika, w pewnej chwili poczuł pod nogami twardy chodnik. George nie zwalniał uchwytu, ale nie mogąc teraz nadążyć za Trayvonem zaczął się potykać, w końcu upadł na kolana i pociągnięty kolejnym silnym szarpnięciem, które uwolniło Trayvona z jego uścisku, zwalił się plecami w mokrą trawę szorując tyłem głowy po cemencie. Trayvon nie zwlekając wskoczył mu okrakiem na brzuch i zaczął go radośnie okładać pięściami. George zachował dość przytomności umysłu, by przedtem gwałtownym podrzutem tułowia przesunąć głowę na trawnik.

Gdy siedzi się komuś na brzuchu, najporęczniej jest walić go na zmianę prawym i lewym prostym, przerzucając się dla urozmaicenia na prawy i lewy sierpowy. Tak też czynił napadnięty przez George’a Trayvon. George z każdym jego uderzeniem popadał w coraz większą rozpacz. W całym polu rażenia, na które składały się głównie broda, szczęki, usta, skronie, nos i oczodoły, odczuwał nieopisany ból. To ta żelazna rura – pomyślał. Właśnie wtedy przejmującym krzykiem przypominającym kwik ciągniętej na ubój świni po raz pierwszy wezwał pomocy. Od tej chwili jego kwiki przedzielane przerwami na złapanie oddechu nie ustawały ani na moment. Myślał, że męka nigdy się nie skończy. Tymczasem Trayvon miał własne problemy. Zniechęcony tym, że jego ciosy coraz częściej grzęzły między ramionami zasłaniającego się przeciwnika, chwycił George’a za poły czerwonej kapoty i walnął nim próbnie raz i drugi o ziemię. Efekt okazał się mizerny. George był ciężki i trudno było potrząsać jego stawiającym opór ciałem, więc Trayvon chcąc nie chcąc wrócił do okładania go pięściami.  

Pod gradem uderzeń George parę razy próbował sięgnąć po pistolet, ale kolana i uda Trayvona blokowały mu dostęp do niego. Czuł przy tym, że najgorsze minęło. Ciosy, które teraz otrzymywał, były już mniej dotkliwe niż na początku, mimo to jeszcze głośniej wzywał pomocy. Tak podpowiadał mu instynkt. Im głośniej będzie krzyczał, tym bardziej usatysfakcjonuje bijącego i tym prędzej przestanie być bity. Poza tym ktoś rzeczywiście mógł przybiec na pomoc.

I jak na zamówienie z patio obok rozległ się męski głos: 

– Co wy tu wyprawiacie? Wynocha stąd zaraz, albo dzwonię na policję! 

Głos ten otrzeźwił Trayvona. Długoletni nawyk respektowania poleceń dorosłych natychmiast zrobił swoje. Trayvon dla zademonstrowania swej niezależności już tylko zamarkował parę ostatnich uderzeń. 

Po chwili, nadal pochylony nad pokonanym przeciwnikiem, uniósł lewe kolano, postawił stopę na ziemi i zaczął wstawać. Ucieknie skurwysyn, pomyślał George. Znowu był osiedlowym strażnikiem. Miał wreszcie dostęp do pistoletu. Wyszarpnął go z kabury. Trayvon widząc nagły ruch, opadł z powrotem na kolana. Za późno. George, kwicząc „pomocy”, pociągnął za spust. 

Wystrzał targnął okolicą. Trayvon pod wpływem szoku, zdumienia, niedowierzania, wyrzucił obie ręce do góry i wykrztusił: – You shot me, you shot me! – po czym runął jak kłoda na George’a. Ten odruchowo wyciągnął lewą rękę i Trayvon osunął się z jękiem na ziemię, przygniatając częściowo swego prześladowcę prawą stroną tułowia i nogami. Wszystko działo się bardzo szybko. George momentalnie wydobył się spod Trayvona i usiadł okrakiem na jego plecach. Lekcje walki wręcz w końcu na coś się zdały. 

Serce Trayvona przeszyła kula, ale Trayvon wciąż jęczał i usiłował coś mówić. George czuł pod sobą żywe, chcące go z siebie zrzucić ciało, chwycił więc wyciągnięte do przodu ramiona chłopaka, rozłożył je na boki i przydusił do ziemi. Nie zdawał sobie jeszcze sprawy z nieodwracalności swego czynu. Ujrzawszy jak Trayvon unosi po wystrzale obie ręce do góry, pomyślał, że go nie trafił i że chłopak na odgłos wystrzału daje za wygraną. Utwierdziły go w tym przekonaniu słowa Trayvona, które później powtórzył w śledztwie, tak jak je usłyszał: – You got me, you got me! – Dopiero gdy Trayvon osunął się na niego, zrozumiał, że jednak nie chybił. Przytrzymując rozłożone ramiona chłopaka, kolejno odwrócił do góry jego dłonie. Ani w jednej, ani w drugiej, nic nie znalazł, żadnej żelaznej rury, żadnego twardego przedmiotu. Nie miał pojęcia, że można tak strasznie bić gołymi pięściami. Dla pewności wepchnął obie puste dłonie pod tułów leżącego. Ukończywszy te czynności, oprzytomniał. Czuł, że coś się zmieniło, przeszedł go dreszcz. Wtedy pojął, że siedzi na martwym człowieku.


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka