Policyjne kule zakończyły pościg i życie Michała Gruszczyńskiego. Tak miało być - bezwzględny zabójca nie zastrzeli już nikogo, w dodatku policja zaoszczędziła państwu kosztów procesu i dożywocia.
Miliony telewidzów odetchnęły z ulgą, nie wnikając pod aż nazbyt znajomą powierzchnię wydarzeń - Wołomin, pistolet maszynowy, no i last but not least smagła karnacja ściganego.
A jednak dzisiejszy "Dziennik" opowiada historię nieco inną, niż spodziewać by się można po telewizyjnym finale. "Grucha" rzeczywiście zaczynał od rozbojów i włamań, ale przed zatrzymaniem działał jako "inspektor sanitarny", kontrolując placówki handlowe i inkasując kary pieniężne. Obowiązki pełnił sumiennie i uprzejmie, mimo że posługiwał się fałszywą legitymacją.
Trafia do więzienia i tam zostaje 'źle potraktowany' przez kolegów spod celi. Na wolności szanse się wyrównują - już nie jest sam przeciwko bandzie zwyroli, a nawet jeśli, może wspomóc się pistoletem maszynowym. Resztę już znamy.
Trochę inaczej w świetle tych okoliczności wyglądają pretensję rodziny ofiar "Gruchy" o brak opieki ze strony policji.
Inaczej, lepiej jawi się też sam bohater tej historii.
Inne tematy w dziale Polityka