Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
5410
BLOG

Po co ciągnąć Ukrainę do eurokołchozu?

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Polityka Obserwuj notkę 70

 Po co pchać Ukraińców do tego eurokołchozu? Zwłaszcza że sami nie do końca zdają sobie sprawę, co to oznacza. Takie pytanie zadają niektórzy w odpowiedzi na komentarze, zagrzewające naszych sąsiadów do walki o umowę stowarzyszeniową z UE. Ano właśnie – po co?

 Unia Europejska nie jest faktycznie ideałem. Więcej nawet: jest dziś całkowitym wypaczeniem idei swoich ojców założycieli. Gigantycznym biurokratycznym molochem, ulegającym przeróżnym lobby, pozorującym jedynie demokrację za pomocą niezgrabnych kampanii marketingowych, które i tak wszyscy mają gdzieś, wtrącającym się w nasze życie w obszarach, które nikogo nie powinny obchodzić. Zerwała z chrześcijańskimi korzeniami, za to poprawność polityczna kwitnie. Pod pozorami równości, trwa ostra walka o dominację, a swoje rozwiązania narzuca innym dziś praktycznie jedno, najsilniejsze państwo. Wszystko to prawda, ale kwitować prounijny bunt Ukraińców frazą o eurokołchozie znaczy: widzieć zadziwiająco niewiele.

Najważniejsze nie jest bowiem, jaki kształt ma dzisiaj UE. Ten kształt może się zmienić; może się też rozpaść cała Unia lub zasadniczo zmienić swoją konstrukcję, zanim Ukraina zdążyłaby do niej przystąpić na pełnych prawach, co od zawarcia umowy stowarzyszeniowej potrwałoby zapewne co najmniej dekadę. Ważne są racje strategiczne i te trzeba mieć dziś przed oczami. Dłużej klasztora niż przeora.

Najbardziej podstawowa racja strategiczna jest jedna: jak daleko odsuniemy od siebie w sensie czysto fizycznym granicę silnych rosyjskich wpływów. One oczywiście są i u nas, i w krajach bałtyckich, i na Słowacji, w jakimś stopniu na Węgrzech i w innych państwach dawnego obozu demoludów. Tyle że mogą mieć przecież różne natężenie. Niezależnie od tego, jak pesymistyczni bylibyśmy w ich ocenie, nie ulega wątpliwości, że formalna przynależność do europejskich struktura utrudnia Rosjanom działanie w stylu czysto siłowym choćby w sensie czysto formalnym, a to już coś. Podpisanie przez Ukrainę umowy stowarzyszeniowej stanowiłoby dla Rosjan pierwsze utrudnienie. Nie oznaczałoby oczywiście – podobnie jak nie oznaczałaby tego pełna przynależność Ukrainy do UE – całkowitego wyzwolenia się ze strefy rosyjskich interesów, ale przecież nikt chyba tego nie oczekuje. Nie obracamy się w świecie czerni i bieli, tylko w świecie szarości polityki międzynarodowej. (To oznacza, że musimy pamiętać i o tym, iż w naszej części Europy trwa cicha rywalizacja – momentami zastępowana przez zakulisowe porozumienia i dzielenie tortu – pomiędzy wpływami rosyjskimi a niemieckimi.)

Druga kwestia, której dostrzeżenie także wymaga bardziej długodystansowego podejścia, to wpływ samej Ukrainy na UE, gdyby w końcu do wspólnoty weszła. Tu sceptycy – rekrutujący się głównie z kręgów narodowych – ewidentnie nie dostrzegają konsekwencji. Unia jest taka, jak urządzają ją jej członkowie. Jej laicko-liberalny przechył jest związany z dominacją krajów Zachodu. Ukraina ze swoim naturalnym konserwatyzmem społecznym by tym balansem mocno zachwiała.

Warto tutaj przypomnieć konserwatywne dylematy, związane z procesem integracji Turcji (który nigdy się właściwie nie zaczął). Z jednej strony była świadomość, że do UE wszedłby kraj wprawdzie świecki, ale jednak muzułmański, gdzie kilkakrotnie rządziła partia otwarcie odżegnująca się od dziedzictwa Ataturka. Z drugiej jednak dostrzegano, że musiałoby to oznaczać przechylenie szali wewnątrz samej UE na rzecz choćby odejścia od tępienia obecności religii w życiu publicznym.

W przypadku Ukrainy dostajemy tę samą korzyść przy braku ryzyka, związanego z wciągnięciem do UE kraju islamskiego. W dodatku mielibyśmy obok sąsiada i członka UE, z którym łączą nas bardzo silne związki historyczne.

Oczywiście problemem jest, że Ukraina od czasu Juszczenki buduje swoją tożsamość niekoniecznie na tych elementach wspólnej historii, które mogłyby nas przede wszystkim łączyć. Trudno pogodzić się z ustawianiem na piedestale banderowskich bandytów. Nie można jednak wykluczyć, że po obraniu kierunku zachodniego także w tej sferze nastąpiłaby zmiana. Otwarte okazywanie sympatii Polakom, przebywającym teraz w Kijowie, Lwowie czy innych miastach, gdzie dochodzi do demonstracji, można uznać za umiarkowanie dobry prognostyk.

Jeśli można się teraz czegoś obawiać, to tego, że Europa zmarnuje szansę. To może się stać, ponieważ wydarzenia nie chcą się trzymać planu. Janukowycz swoją woltą sprawił, że przywódcy Unii obudzili się z ręką w nocniku i płaczliwie skarżą się dzisiaj – z ministrem Sikorskim włącznie – że ukraiński prezydent zrobił ich w balona. Zamiast się skarżyć, warto byłoby zadać sobie pytanie, ile warta jest finansowana grubymi milionami unijna Służba Działań Zewnętrznych (a także nasza własna dyplomacja), jeśli zwrot Janukowycza jest dla zachodnich stolic niespodzianką.

Kilkanaście dni temu „The Economist” przewidywał, że działanie Janukowycza może w istocie wzmóc proeuropejski sentyment na Ukrainie i wygląda na to, że tak się stało. Opublikowane niedawno badanie dla Instytutu Spraw Publicznych mówi, że za zbliżeniem z Unią opowiada się połowa Ukraińców. Za odwrotnym kierunkiem jest jedna trzecia. Pytanie brzmi, czy to na pewno scenariusz, jakiego mogliby sobie życzyć przywódcy Niemiec czy Francji. Dopóki w grę wchodziło podpisanie umowy stowarzyszeniowej, która oznaczałby pozostawania Ukrainy w zamrażarce przez praktycznie dowolnie długi czas – wszystko było w porządku, a partnerem dla unijnych rozmówców byłaby administracja Janukowycza. Teraz trzeba sobie poradzić z ostrym kryzysem politycznym, w którym jedna ze stron obdarza Unię ogromnym zaufaniem i oczekuje pomocy. To wyzwanie, któremu niełatwo sprostać, zwłaszcza że oznacza to ryzyko naruszenia relacji z Moskwą. Warto jednak mieć świadomość, że jeśli dzisiaj, przy tak rozbuchanych oczekiwaniach i tak otwartym buncie obywateli, Europa zawiedzie, sentyment może się odwrócić. A jeśli stracimy Ukraińców, stracimy też Ukrainę. 

Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka