Karta mikrofonowa
Karta mikrofonowa
Krzysztof Edward Mazowski Krzysztof Edward Mazowski
409
BLOG

Czy potrafimy mówić dobrze po polsku?

Krzysztof Edward Mazowski Krzysztof Edward Mazowski Media Obserwuj temat Obserwuj notkę 5
Kiedy dawno temu znalazłem się na emigracji, spotkałem epigonów jeszcze starszej emigracji wojennej. Ci ludzie mówili zupełnie inaczej po polsku niż w peerelu. Ot tak, jak mówiło się w polskich przedwojennych filmach. Czułem się trochę zawstydzony, choć wydawało mi się, że i ja mówię poprawnie po polsku.

Kiedy słucham dziś jak mówi się w telewizji czy w radiu, niezależnie od opcji politycznej, która prowadzi stację, to powiem, że słuchać hadko, jakby to określił sienkiewiczowski Longinus Podbipięta…

Moją przygodę z radiem zaczynałem w roku 1970 w Rozgłośni Harcerskiej. Tam wystarczało, że ktoś miał miły głos. Później trafiłem do Polskiego Radia i tam przekonano mnie, że miły głos już nie wystarczy. Warunkiem dopuszczenia na antenę było posiadanie tzw. karty mikrofonowej. Skierowano mnie na szkolenie do tzw. „Studia Kubuś”, pod opiekę reżysera dźwięku pana Jana Małkowskiego. Tam nauczyłem się m.in. jak akcentować właściwie słowo „muzyka”, a po pewnym okresie szkolenia zdałem egzamin na „kartę mikrofonową”. Były trzy rodzaje kart mikrofonowych – karta lektora, uprawniający do występowania w audycjach nagrywanych, karta speakera, uprawniająca do występowania na żywo, przeznaczona dla etatowych pracowników oraz karta reportera, uprawniająca do nagrywania wywiadów. Tu wymagania były najmniejsze, bo chodziło bardziej o zdolności dziennikarskie niż o umiejętność właściwego wymawiania litery „r”. Ja otrzymałem kartę lektora i przez kilka lat współpracowałem w tym charakterze z rozmaitymi redakcjami, m.in. z redakcją Muzyki i Aktualności. Teksty nagrywało się w studio, a dużym ułatwieniem było to, że można było zatrzymać nagranie w wypadku pomyłki, a potem ponownie „wejść od słowa”… W rezultacie otrzymywało się czyste językowo nagranie, a reżyser dźwięku dbał też, aby lektor właściwie oddychał podczas nagrania. Jak czyjeś nagranie niezbyt się udało to, reżyser, jeżeli był złośliwy, potrafił, wymontować wszystkie potknięcia językowe i skleić w jednym ciągu, aby pokazać człowiekowi, jak naprawdę źle mówi. Potem człowiek czerwienił się słysząc wszystkie „eeee”, „yyyy” i temu podobne. Jeżeli nagrywano z kimś wywiad, to wszystkie te „niechlujstwa” językowe starano się oczywiście wyciąć, żeby rozmówca sprawiał wrażenie człowieka mówiącego dobrze po polsku. Kiedy audycja szła na żywo, to już było gorzej, czasem bardzo źle.

Generalnie audycje i wywiady prowadzone na żywo prowadzą do katastrofy językowej. Język większości programów informacyjnych to jeden wielki koszmar, z przeciąganiem do granic wytrzymałości ostatnich samogłosek i żałosnymi westchnieniami po zakończonej frazie. Jeszcze gorzej, ż wywiadami. Tu słyszymy tak dużo „eeee”, „mmmm” czy „yyyy”, że umyka nam strona merytoryczna zagadnienia i czekamy z niepokojem, kiedy rozmówcy zabraknie powietrza. Ktoś powie, że to nie ma znaczenie, bo ważniejsze jest kto i co mówi, a nie jak mówi. Tu nie zgodził bym się do końca. Czasem po prostu wyłączam radio czy tv, bo nie jestem w stanie słuchać, jak ktoś męczy się przed mikrofonem. A do tego, kiedy słyszę, że ktoś na końcu słowa zamiast „ą”, mówi „om”, jak niektórzy nasi politycy, to chciałbym podać im adres dobrego logopedy. I to taka generalna rada dla prowadzących programy na żywo, komentatorów, ekspertów i na koniec polityków, którzy znacznie zyskają mówiąc dobrze po polsku, nawet jeżeli mówią coś bez sensu.

Osobną kategorię stanowią programy typu „Minęła dwudziesta”, gdzie trudno nawet mówić o poprawności językowej, a bardzie powinno się mówić o kulturze polityków biorących udział w dyskusji, którzy wchodzą sobie w słowo i przekrzykują się nawzajem. No ale takich sobie wybraliśmy, więc tak mamy, jak mamy.


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura