Ojciec 1500 plus Ojciec 1500 plus
425
BLOG

Polskość to nie "nienormalność"... a Tusk to nie Jan Lechoń (od "Herostratesa")

Ojciec 1500 plus Ojciec 1500 plus Donald Tusk Obserwuj temat Obserwuj notkę 8

Po ukończeniu artykułu "A w DZIEŃ DZIECKA niechaj Dzieci, a nie politykę zobaczę" dopadła mnie pokusa napisania artykułu porównującego esej Donalda Tuska "Polak rozłamany" (ten zawierający słowa "Polskość to nienormalność") z wierszem "Herostrates" Jana Lechonia, gdyż wyćwiczona w znajdowaniu analogii pozwalających wyodrębnić powtarzalną część kodu do reużywalnych (ang. "reuseable") funkcji mózgownica informatyka podpowiadała mi, że to tam Tusk mógł szukać swoich inspiracji. Nie myliłem się. W twórczości Lechonia i grupy poetyckiej "Skamander" do której należał znalazło się wiele elementów, które charakteryzują nie tylko ten jeden esej Donalda Tuska, nie tylko całokształt jego postawy, ale wręcz całego środowiska politycznego, jakim pod jego rządami stała się Platforma Obywatelska. Pierwsza zbieżność to PROGRAMOWA BEZPROGRAMOWOŚĆ - skamandryci celowo nie ogłaszali żadnego swojego manifestu programowego, bo twierdzili, że program ogranicza wolność twórczości poetyckiej. Definiowali się więc raczej na zasadzie OPOZYCJI wobec dawnej tradycji romantycznej z jednej strony oraz bezpośrednio poprzedzającej Skamandrytów "odlotowej" twórczości "durniów w pelerynach" - jak Jarosław Iwaszkiewicz nazwał poetów Młodej Polski. Jednak w miarę zagłębiania się w niuanse twórczości skamandrytów, a zwłaszcza w ich powojenne losy mój zapał do napisania bodaj pierwszej w życiu recenzji gwałtownie malał, bo po prostu nie chciało mi się babrać w tym komunistycznym szambie w które trzech członków grupy poetyckiej entuzjastycznie zanurkowało. W dodatku im więcej niuansów, tym dłuższy tekst, a ja już tyle "tasiemców mocno uzbrojonych" na niniejszym blogu popełniłem, że nie chciało mi się majstrować następnego. Jednak ostatnio esej Tuska za sprawą wymiany zdań na jego wiecu znów znalazł się na topie... w dodatku jedenasty listopada... więc o czym innym mógłbym dzisiaj pisać, jak nie o POLSKOŚCI. Jednocześnie proszę o wyrozumiałość mojego niesamowitego Polonistę z czasów Liceum Ogólnokształcącego, gdyż ze względu na złożoność tematu nie będę mógł napisać za dużo o SŁOWIE i o FORMIE - skupię się na IDEACH czyli na wybanej TREŚCI jednego wiersza i POSTAWACH tych poetów na różnych etapah historii: w dwudziestoleciu międzywojenny, w czasie wojny i pierwszych latach PRL-u, bo gdybym szukając podobieństw i różnic zaczął omawiać kolejno zarówno najważniejsze przedwojenne wiersze Skamandrytów, jak i tę część ich twórczości, o której ich potomkowie zapewnie woleliby zapomnieć (socrealizm), to pisałbym i pisał... do Nowego Roku... tylko pytanie którego roku. 

Cóż... W porównaniu z wierszem "Herostrates" Jana Lechonia, esej Tuska wcale nie jest kontrowersyjny. Poeta w wierszu wydanym w 1920 roku posuwa się dużo dalej: 

"Na ty­sią­cz­ne się wior­sty roz­sia­dła nam Pol­ska,

Pa­pu­ga wszyst­kich lu­dów - w cier­nio­wej ko­ro­nie."

Czyli z jednej strony mamy nawiązanie do krytycznej oceny Polski autorstwa Juliusza Słowackiego a z drugiej do jej mesjanistycznej wizji Adama Mickiewicza. Zestawienie kontrastowe, szokujące i bijące po oczach smutną ironią. 

"O! zwal­cież mi Łazien­ki kró­lew­skie w War­sza­wie, 

Bez­dusz­ne, zim­nym ryl­cem dra­pa­ne mar­mu­ry, 

Po­krusz­cie na ka­wał­ki gip­so­we fi­gu­ry 

A Ce­res kło­so­no­śną utop­cie mi w sta­wie. 

(...) 

Je­że­li gdzieś na Sta­rym po­ka­że się Mie­ście 

I utkwi w was Ki­liń­ski swe oczy zie­lo­ne, 

Za­bij­cie go! - A tru­pa za­wlecz­cie na stro­nę 

I tyl­ko wieść mi o tym ra­do­sną przy­nie­ście."

Wiersz ten jest PROWOKACJĄ - oczywiście wezwania autora nie odnoszą się do dosłownego niszczenia zabytków, mordowania bohaterów (zwłaszcza, że Jan Kiliński zmarł 28 stycznia 1819 w Warszawie... czyli jakoś tak w tym czasie gdy Lechoń pisał swój wiersz), tylko są wyrażoną w najbardziej dobitnych słowach PRZENOŚNIĄ wzywającą do zerwania z przeszłością, martyrologią, tradycją romantyczną, ciągłą ideą walki, dyskusjami i sporami o kształt tworzącej się po 123 latach rozbiorów Polski. Z wiersza przebija TĘSKNOTA ZA NORMALNOŚCIĄ, POKOJEM, SPOKOJEM, ZANURZENIEM SIĘ W OTACZAJCYM NAS PIĘKNIE, ODDANIEM SIĘ MU W WITALNEJ AFIRMACJI:  

"Ja nie chcę nic in­ne­go, niech jeno mi pła­cze 

Je­sien­nych wia­trów gędź­ba w pół­na­gich ba­dy­lach; 

A la­tem niech się słoń­ce prze­glą­da w mo­ty­lach, 

A wio­sną - nie­chaj wio­snę, nie Pol­skę zo­ba­czę."

Jednak w ostatniej zwrotce wiersza niespodziewanie pojawia się dyskretne wyznanie patriotyzmu poety:

"Bo w nocy spać nie mogę i we dnie się tru­dzę 

My­śla­mi, co mi w ser­ce wra­sta­ją zwąt­pie­niem, 

I chciał­bym raz zo­ba­czyć, gdy prze­szłość wy­że­niem, 

Czy wszyst­ko w pył roz­kru­szę, czy... Pol­skę obu­dzę."

Czyli autor wcale nie jest pewny czy dobrze robi. Życzy Polsce jak najlepiej. Mimo zmęczenia 123 latami walki o niepodległość, ciągłych powstań (z reguły kończących się klęską - tylko Powstanie Wielkopolskie 1918–1919 przyniosło zamierzony cel) kocha Polskę i chciałby ją obudzić do nowego, pięknego i radosnego życia. Chciałby to wiedzieć na 100%, ale nie jest pewny, czy odcięcie od romantyczno-martyrologicznego widzenia przeszłości da Polsce lepszą przyszłość, czy też w pył ją rozkruszy. Jest u Lechonia to, co wiele dekad później fenomenalnie opisał Stanisław Lem w "Opowieściach o pilocie Pirxie" - owa odrobina zwątpienia, zawahania, niepewności, autorefleksji... dziwnej słabości, która właśnie czyni nas ludźmi i zawsze będzie nas czynić lepszymi od najdoskonalszych robotów - nawet górujących nad nami parametrami technicznymi i inteligencją. 

I tego właśnie brakuje mi w eseju Tuska. Niby pisze o wewnętrznych dylematach, o "Polaku rozłamanym"... Ale jak pisze? O ile u Lechonia patriotyzm widać w całej ostatniej zwrotce, to u Tuska pojawia się on w ostatnim zdaniu... brzmiącym tak, jakby pisał o konieczności dochowania wierności w jakimś uciążliwym i pozbawionym miłości "małżeństwie z rozsądku": 

"Wtedy sądzę – tak po polsku, patetycznie, że polskość, niezależnie od uciążliwego dziedzictwa i tragicznych skojarzeń, pozostaje naszym wspólnym świadomym wyborem." 

I jest to moim skromnym zdaniem najlepsze i jedyne dobre zdanie w całym tym eseju. W całej jego reszcie ów historyk (a późniejszy polityk) pisze o polskości tak, jakby bycie Polakiem było dla niego stawaniem się "Dulskim, Pradulskim, Oberdulskim". Proszę nie szukać tych słów w eseju Tuska - to moja parafraza całości - naturalne skojarzenie z dramatem Gabrieli Zapolskiej. Dla młodego Tuska polskość to właśnie taka "dulszczyzna" - drobnomieszczaństwo na sterydach. 

"Jak wyzwolić się z tych stereotypów, które towarzyszą nam niemal od urodzenia, wzmacniane literaturą, historią, powszechnymi resentymentami? Co pozostanie z polskości, gdy odejmiemy od niej cały ten wzniosło-ponuro-śmieszny teatr niespełnionych marzeń i nieuzasadnionych rojeń? Polskość to nienormalność – takie skojarzenie narzuca mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu." (...) "Więc staję się nienormalny, wypełniony do granic polskością, i tam, gdzie inni mówią człowiek, ja mówię Polak; gdzie inni mówią kultura, cywilizacja i pieniądz, ja krzyczę; Bóg, Honor i Ojczyzna (wszystko koniecznie dużą literą);"

Zmęczenie Tuska bardzo różni się od zmęczenia Lechonia, a ich dylematy mają zupełnie inna naturę. Lechoń zastanawia się czy dobrze robi: "Czy wszyst­ko w pył roz­kru­szę, czy... Pol­skę obu­dzę". Tusk zastanawia się jak uciec od dylematów, od polskości, od pustki z którą mu się ta polskość kojarzy, od... zastanawiania się. Lechoń jest zmęczony NARODOWOWYZWOLEŃCZA WALKĄ więc w swoim buncie podejmuje szaleńczą "METAWALKĘ Z WALKĄ". Tusk jest zmęczony POLSKĄ - nie tylko jej walką, którą postrzega jako zupełnie BEZNADZIEJNĄ (jego zdaniem mając taki "pokój przechodni" jakim jest miejsce w Europie Centralnej między Niemcami a Rosją zamiast walczyć z tymi, co chcą go deptać lepiej byłoby się z nimi dogadać). U Tuska

"polskość kojarzy się z przegraną, z pechem, z nawałnicami. Jest ona etosem pechowców, etosem przegranych i zarazem niepogodzonych ze swą przegraną."

Najbardziej skupia się on na wadach Polaków... dobrze, że ma ich świadomość. Ja też mam świadomość tych wad i podobnie jak mój "politologiczny guru" wykrzykiwanie przez narodowców hasła "Bóg, Honor i Ojczyzna" nie uważam za prawdziwy patriotyzm, a za jego kiepska podróbkę - jak to mówi ów "guru" jest to tylko "nacjnalistyczny ekshibicjoniozm" mający niewiele wspólnego z konsekwentną postawą życia dla Polski. Ale Tuskowi wady przesłaniaja wszelkie zalety Polaków - nie widzi nic z wyjątkiem "stereotypów", "resentymentów", "rojeń" itp... Czy kocha Polskę? Godzi się na nia jak na zło konieczne, małżeństwo z rozsądku owo (cytuję) "brzemię, którego nie mam specjalnej ochoty dźwigać, a zrzucić nie potrafię (nie chcę mimo wszystko?)".

Najkrótsze zdanie tekstu mówi najwięcej: 

"Zwycięstwa?"

Historyk, który nie zna polskich zwycięstw?! Ten znak zapytania na końcu zdania KRZYCZY! Ale nie krzyczy przeciw Polakom, tylko WOŁA O POMSTĘ DO NIEBA wobec kosmopolitycznej ignorancji autora. Po prostu to jest "nowoczesny patriotyzm" w wersji "nie chcem, ale muszem". Więc to, że Tusk jakoś próbował nawiązać do Lechonia i w porównaniu z poetą wyrażał się i tak relatywnie mało prowokacyjnie jest jedynym dobrym zdaniem, które potrafię napisać na temat eseju Tuska. I ostatnim, które warto napisać... bo już za dużo napisałem.

Choć... Szczerze? Zdecydowanie wolę "młodego Tuska" od tego obecnego. Wprawdzie rozumiał "polskość" jak "dulszczyznę" czyli w jego języku "nienormalność", "resentymenty", "stereotypy" itp... Wprawdzie nie miał pojęcia o polskich zwycięstwach - tych militarnych, ale przede wszystkim tych niemilitarnych: o Unii Lubelskiej, o wielu wiekach tolerancji gdy w Europie toczyły się wojny religijne, o pierwszej w Europie i drugiej na świecie Konstytucji... i o doprowadzonych do przesady tradycjach demokratycznych, które doprowadziły nas do upadku i szeregu klęsk, w których on tak się lubuje (ech, miłe złego początki... ale "tradycje demokratyczne" dziś tak dobrze brzmią)... Wprawdzie traktował "polskość" jak upierdliwy obowiązek i bagaż, którego najchętniej by się pozbył. ALE WTEDY JESZCZE NIE CYTOWAŁ motta Heinricha Himmlera "Żyjemy w epoce żelaza, w której PORZĄDKI TRZEBA ROBIĆ ŻELAZNĄ MIOTŁĄ", jeszcze z fanatyzmem politycznego zbrodniarza i religijnego guru w jednym nie rzucał "Wierzysz w Boga, nie głosujesz na PiS! To jest proste jak drut". Wtedy jeszcze był człowiekiem. Może kosmopolitą i za przeproszeniem gównianym patriotą, ale człowiekiem. Nie wiem czy to dość podłe wyciągnięcie na światło dzienne przez Jacka Kurskiego sprawy jego "dziadka z Wehrmachtu" obudziło w nim potwora, ale źle się stało... i może stać się jeszcze gorzej (ale o tym napiszę w następnych dwóch artykułach). Ech, zapomniałem zupełnie napisać o rzeczy najważniejszej. Ten młody, tęskniący za normalnością Tusk - historyk, w latach 2007-2014 już jako stary Tusk - polityk pod hasłem "Nie róbmy polityki - budujmy stadiony" ("... autostrady", "... szpitale", "... domy" - niepotrzebne skreślić) zbudował NEOTOTALITARNEGO POTWORKA, w którym wszystko - od poważnych wydarzeń politycznych po powrót zwycięskiej drużyny z mistrzostw było podporządkowane jednemu celowi: obrzydzeniu ówczesnej opozycji i promocji ówczesnej władzy wciąż wywierają piętno na naszym życiu. Wprawdzie ówczesna opozycja wielokrotnie wygrała wybory i znajduje się u władzy, a ówczesna władza po kolejnej przegranej grzeje ławy opozycyjne, ale cel pozostał jeden - w skrócie: ***** ***. Dlatego ludzie, którym udało sie nie ulec tej tuskowej szajbie, jak moja Żona i ja tęsknią za normalnością bardziej niż Lechoń w "Herostratesie" - dałem temu wyraz w artykule "A w DZIEŃ DZIECKA niechaj Dzieci, a nie politykę zobaczę". 

Na koniec rozważań o eseju Tuska warto zauważyć, że ani w jego treści ani w przypisach nie wspomina on, że słowa "Polskość to nienormalność" zaczerpnął z listu Józefa Piłsudskiego. Więc mówiąc w Piasecznie "Akurat cytat, o którym pan mówi, ten kluczowy, najbardziej znany, jest wzięty wprost z listu Józefa Piłsudskiego. gdyby pan ten tekst przeczytał do końca, to są dwie strony, da pan radę" Tusk bezczelnie KŁAMAŁ słusznie sądząc, że ŻADEN jego zwolennik a tym bardziej ŻADEN funkcjonariusz "wolnych" mediów nie zada sobie trudu zweryfikowania tego, co mówi jego szef i idol. Dodatkowo cytowanie bez podania źródła jest PLAGIATEM... ale to ju drobny szczegół. 

Natomiast jakkolwiek nie warto za długo się rozpisywać o eseju Tuska, to warto na chwilę powrócić do pokręconych losów grupy poetyckiej "Skamander". Odcinali się od tradycji romantycznej, ale świetnie znali poezje romantyczną i wielokrotnie ją cytowali. Wzywali do zerwania z historią, martyrologią i walką narodowowyzwoleńczą, ale gdy Sowieci zaatakowali Polskę, wówczas skamandryci zgłosili się do Piłsudskiego aby w biurze propagandy wzywać Polaków do walki... a najgorliwiej wzywał Jan Lechoń. Tak, trudno w to uwierzyć, ale w roku 1920, gdy triumfy odnosił dopiero co ukończony tom "Karmazynowy poemat" z którego pochodzi wiersz "Herostrates", który w niniejszym artykule wielokrotnie cytowałem, Jan Lechoń służąc w jednostce propagandowej przy Sztabie Generalnym WP pisał patriotyczne odezwy. Po zwycięstwie w 1920 roku skamandryci bardzo chętnie współpracowali z sanacyjnymi władzami, które odwdzięczały im się wysokimi stanowiskami. Ne mnie oceniać ich motywacje - czy był to oportunizm, czy patriotyzm czy lewicowe poglądy (warto pamiętać, że Piłsudski, podobnie jak skamandryci, był socjalistą i był mocno skonfliktowany z narodowcami z narodowcami, choć dziś robi się z niego skrajnego prawicowca - podobnie jak z obecnego polskiego rządu). Poeci "Skamandra" byli gorącymi zwolennikami "demokratyzacji poezji" - chętnie zwracali się do prostych robotników i chłopów, często pisywali dla kabaretów i pism satyrycznych (proszę to porównać z Olgą Tokarczuk, która twierdzi, że jej literatura "nie jest dla idiotów").

Wszystko układało się pięknie, rozkwitała ich zbiorowa przyjaźń, a wraz z nią indywidualne kariery, aż do śmierci Piłsudskiego. Już nieco wcześniej, pod koniec lat dwudziestych najbardziej lewicujący Julian Tuwim zaczął "świrować". Pacyfistyczny wiersz „Do prostego człowieka” przypadł mi bardzo do gustu w czasach licealnych (jako zbuntowanemu, nastoletniemu pacyfiście i neo-hipisowi), ale biorąc pod uwagę, że powstał on w momencie, gdy ZSRR ciągle ostrzył sobie na nas kły, a Niemcy były w przededniu objęcia władzy przez NSDAP, to "timingu" mu nie zazdroszczę (oj, na basistę do zespołu to on by się nie nadawał). Tuwima poparł tylko Słonimski. Lechoń nazwał wiersz „najniezręczniejszym pod słońcem". Sprawą zainteresował się prokurator. Przestraszony autor pod presją Wieniawy wysmażył oświadczenie, w którym tłumaczył, że przeciwny jest wyłącznie wojnie zaborczej, a z apelem o rozbrojenie zwracał się do wszystkich narodów, a nie tylko do Polaków.* Po śmierci Piłsudskiego relacje między skamandrytami posypały się jeszcze bardziej. Ale najgorsza była wojna i czasy powojenne. Tuwim za przeproszeniem "ześwirował do reszty" - jeszcze na emigracji kibicował Armii Czerwonej, pomstując na „londyńskich rusofobów", uważał ZSRR za "lepszą wersję USA" i opowiadał się za utworzeniem mocno lewicowych "Stanów Zjednoczonych Europy" (strach pomyśleć jak to dziś WSPÓŁCZESNIE BRZMI - ale o tym, jak i o lekcji jaka otrzymał Orwell i jakiej zabrakło Tuwimowi napiszę w następnym artykule). Po wojnie wrócił do PRL-u, gdzie znalazł się w pierwszym rzędzie przedstawicieli "literatury dworskiej czasów socrealizmu i stalinowskiego kultu jednostki". Skamandryci długo ignorowali polityczne wyskoki kolegi. Pierwszy nie wytrzymał Lechoń. W maju 1942 poinformował Tuwima listownie, że z powodu jego „ślepej miłości do bolszewików, katów i morderców narodu polskiego" zrywa z nim wszelkie kontakty. Wierzyński, mniej skłonny do melodramatycznych gestów, ubolewał, że „wielki poeta okazał się bardzo głupim człowiekiem". Tuwim rewanżował się frazami o „przyjaciołach-faszystach" i „padlinie politycznej"* (znów strach pomyśleć jak to współcześnie brzmi).

Ze Słonimskim było podobnie jak z Tuwimem, tylko "jeszcze bardziej". Najpierw ociągał się z powrotem do kraju pracując na lukratywnej posadzie w ONZ. Wrócił w momencie najgorszym z możliwych – w 1951 roku stalinizm był w ofensywie. Na początek musiał się odciąć od Miłosza, który właśnie wybrał wolność na Zachodzie. Na łamach „Trybuny Ludu" Słonimski sponiewierał uciekiniera, informując go, że został sprzymierzeńcem „przywróconych do życia upiorów hitlerowskich" (znów jak to współcześnie brzmi... jakbym słuchał polityków opozycji na forum Parlamentu Europejskiego). Potem był panegiryk na cześć Bieruta i obłudny apel o powrót, skierowany do poetów-emigrantów.* Przebywający w Londynie jeden z owych poetów-emigrantów Marian Hemar w odpowiedzi skomentował postawę Słonimskiego słowami: 

Cóż za szmata 

Pod pozorami literata. 

Popatrzcie na ten rzymski profil: 

Były frankofil i angliofil 

I były sanacyjny cwaniak, 

Pan-europejczyk i Pen-klubczyk, 

Przechrzta co tydzień, na wyścigi 

Co z wszystkich sobie wziął religii 

Jedną religię: Oportunizm 

– Dziś się obrzezał na komunizm.

Źródło: https://quotepark.com/pl/cytaty/388739-marian-hemar-coz-za-szmata-pod-pozorami-literata-popatrzcie/

Pod koniec życia Słonimski przefarbował się na opozycjonistę i dysydenta... podobnie jak po wydarzeniach marcowych 1968 roku zrobiło to wielu "zdradzonych" przez partię jej prominentnych, a nawet zbrodniczych działaczy i ich dzieci... jak choćby Adam Michnik, sekretarz Słonimskiego który odziedziczył po nim maszynę do pisania i kapelusz znaleziony na miejscu wypadku samochodowego w którym Słonimski zginął. 

Czy teraz rozumiesz Szanowny Czytelniku dlaczego początkowo zrezygnowałem z pomysłu napisania artykułu porównującego Tuska ze skamandrytami? Więcej o ich losach można się dowiedzieć z artykułu "Koniec pięknej przyjaźni" (którego fragmenty trzykrotnie zacytowałem). Biorąc pod uwagę jak bardzo niejednoznaczne były to losy (trzech z nich - o Iwaszkiewiczu nie napisałem... bo kiedyś by wypadało pójść spać... choć jutro szczęśliwie sobota... a w zasadzie to już dziś - jest 02:11) nie tylko wylądowało w komunistycznej kloace, ale nawet nieźle się w niej urządziło. Pozostali spierali się z nimi, czasem się kłócili, czasem godzili. Więc szanując dorobek poetycki skamandrytów jednak do ich haseł, że tak powiem,  podchodzę bardziej niż z dystansem... Dokładnie odwrotne podejście do tych haseł prezentują Donald Tusk, Radosław Sikorski (który od lat kojarzy mi się z Teofilem Różycem - wzorcem obrzydliwego kosmopolityzmu z "Nad Niemnem"... dziś tacy ludzie nazywają siebie "nowoczesnymi patriotami" a słowo "kosmopolita" stało się politycznie niepoprawne... ech, jakie to piękne czasy były, gdy miało się prawo odpowiednie dać rzeczy słowo). 

Mam świadomość tego, że moja ocena treści eseju Tuska jest bardzo subiektywna, gdyż nie tyle jest on jednym z najbardziej nielubianych przeze mnie polityków (Giertycha nie lubię jeszcze bardziej... ale jak Monika Olejnik zaatakowała jego nieświadome podstępu dziecko, to potrafiłem stanąć w jego obronie... podobnie było z atakami na Owsiaka) - raczej ująłbym to słowami, że jest politykiem stanowiącym największe zagrożenie dla Polski (i to nie tylko współczesnej Polski, ale największe zagrożenie dla Polski w jej historii), a fatalnym zbiegiem okoliczności stanowi zagrożenie dla świata. Może się stać kimś więcej niż tytułowym Herostratesem. Ten, owładnięty obsesją zyskania wiecznej sławy w 356 p.n.e. podpalił efeski Artemizjon (świątynię Artemidy), jeden z siedmiu cudów świata. Tusk owładnięty obsesją zemsty na "pisiorach" może niebawem usunąć największą przeszkodę na drodze do zbudowania orwellowskiego supertotalitaryzmu, przy którym III Wojna Światowa i wiążąca się z nią zagłada atomowa rysują się jak wybawienie. Taki mały polityk średniej wielkości państwa, który może stać się (świadomie lub nie - do dziś nie wiem czy Smoleńsk był wynikiem celowego działania czy efektem ubocznym konfliktu w którym przekroczono granice absurdu i przyzwoitości) detonatorem wielkiego arsenału zła zgromadzonego przez putinowską Rosję (ale o tym napiszę w dwóch następnych artykułach).

Podobnie hasła skamandrytów są mi obce, bo wprawdzie mam umysł ścisły, ale serce romantyka (jak to zwykłem żartować "romantyzm aż łamie mnie w kościach"). Najbardziej kocham muzykę Fryderyka Chopina i poezję Cypriana Kamila Norwida. Stojący do niego w opozycji pozytywizm był dla mnie jedną z najtrudniejszych epok do przejścia (jak bardzo - tego może nie będę pisał w szczegółach... nie chcę dawać dzieciom złego przykładu) z wyjątkiem jednego autora - Henryka Sienkiewicza, który jak na tamte czasy pisał bardzo romantycznie, więc też zalicza się do moich ulubionych (w przeciwieństwie do Elizy Orzeszkowej... ups... wygadałem się). 

Na koniec pozwolę sobie na autobiograficzną anegdotkę ściśle wiążącą się z tematem socrealizmu. Gdy zbliżała się matura byłem tak zakochany w pewnej Jolce (razem występowaliśmy w teatrze "Eden"), że nie w głowie mi była nauka - po prostu bardzo chciałem się skupić, ale nie za bardzo mogłem (ech to romantyczne serce). W dodatku po egzaminach pisemnych rozeszła się plotka, ze ktoś z naszej klasy dostał ocenę niedostateczną ze względu na koszmarną ilość błędów ortograficznych i literówek. A ja mam taką przypadłość (którą odkrył dopiero nasz rewelacyjny Polonista) że jak piszę bez zdenerwowania, to piszę poprawnie, ale jak się śpieszę lub denerwuję, to potrafię zrobić błąd w wyrazie, który wcześniej wielokrotnie w wypracowaniu napisałem poprawnie  (np.:  "bohater" przez "ch") lub przekręcić wyraz, w którym teoretycznie nie można zrobić błędu (zdarzyło mi się napisać "już" przez "sz" - najgorzej jak napiszę "wymaganiom" przez "c" zamiast "g" lub "czuje" przez "ch" zamiast "cz", co też mi się zdarzyło). Kiedy zostały ogłoszone wyniki egzaminów pisemnych (ogłoszone mimo trwającego strajku - nasi nauczyciele byli wspaniałymi ludźmi, którzy nie zrobiliby uczniom takiej krzywdy, jak ci od Broniarza) z których jednak dostałem dwie czwórki, na naukę było tyci za późno, bo egzamin ustny był następnego dnia, a ja miałem do powtórzenia kilkadziesiąt tematów. "Co mi szkodzi, powtórzę socrealizm... przynajmniej pośmieję się z lizusów" - pomyślałem. Następnego dnia prawie cała grupa w której się znalazłem (jako klasa do egzaminów ustnych byliśmy podzieleni na dwie grupy) modliła się w duchu o to, aby nie trafić socrealizmu, a ja jeden modliłem się, żeby na ten temat trafić. Wchodzę na salę, wyciągam kartkę z zagadnieniami do omówienia. Zagadnienie pierwsze "Sytuacja Polski w Lalce i Nad Niemnem". Ten temat akurat nasz Polonista przerabiał niedługo wcześniej na powtórkach najważniejszych zagadnień, a o literaturze opowiadał tak barwnie, że zapamiętywało się każde słowo (pamiętam, jak zwijałem się ze śmiechu, gdy Pan Sadowski czytał "wyznania miłosne" kochanków przed rozstaniem... brzmiące raczej jak manifest polityczny niż słowa zakochanych.. aż żałowałem, że przy lekturze "Nad Niemnem" zasnąłem w połowie pierwszego rozdziału i żadna ilość kawy nie potrafiła mnie zmusić do doczytania tego dzieła... ups ... znów się wygadałem), więc chociaż "Nad Niemnem" znałem tak, jak znałem, to opowiedziałem o tym piep... kosmopolicie Teofilu Różycu, a tym bardziej o zdecydowanie ciekawszym, trochę pozytywistycznym, a trochę romantycznym Stanisławie Wokulskim i o całej reszcie bohaterów tych dwóch powieści jakby to byli moi starzy znajomi. Drugie zagadnienie: "Literatura dworska okresu socrealizmu". To już wiedziałem, że zdałem... a przy okazji modlitwy połowy klasy zostały wysłuchane. Więc tak opowiadałem, opowiadałem... dodatkowo na marginesie tego tematu jedna z egzaminatorek zagadnęła mnie o George'a Orwella, a to mój ulubiony autor, o którym mógłbym opowiadać w nieskończoność (aż się zastanawiam jak mi się uda zakończyć następny artykuł, który będzie o jednej z mniej znanych jego książek). I tak oto dysgrafik, który wiecznie miał problemy z językiem polskim, a jeszcze większe z językiem rosyjskim (po dziś dzień spokojnie potrafię się dogadać z Ukraińcami w języku rosyjskim... ale cyrylica zawsze była dla mnie zmorą nie do pokonania) nie  tylko zdał maturę bez żadnego zaświadczenia, ale dostał ocenę bardzo dobrą z języka polskiego. W oczach łzy... (kurczę, ta romantyczna natura)... ale i wzruszenie w głosie profesora Sadowskiego (w pierwszej klasie liceum miałem takie kompleksy, że nie potrafiłem sklecić zdania... wyprowadził mnie na ludzi). A dla Jolki (tej, w której byłem wówczas zakochany) napisałem "Codzienność" - zdecydowanie największy przebój w mojej krótkiej, ale burzliwej karierze twórcy polskiego blues-rocka. Cóż... słowo "płodna" w kontekście tej niespełnionej miłości przyjęło inne znaczenie niż chciałem. Później "codzienność" rewelacyjnie zaśpiewała Anka Janowska (równie buntownicza jak ja wokalistka naszej kolejnej grupy) w której szczęśliwie udało mi się nie zakochać, a później jeszcze lepiej inna Jolka (Nieczyporowska - wokalistka grupy "The Friut of Blues" - najlepszej w jakiej grałem, jeśli nie liczyć gościnnych występów z zespołami "6L6 Band" i "For Sale" i pojedynczego pojawienia się na scenie z chrześcijańską supergrupą rockową "2Tm2,3"). Niestety później indywidualizm muzyków rozsadził "The Fruit of Blues", a ja z Jolką... Ech to romantyczne serducho!

* https://www.rp.pl/plus-minus/art6015851-koniec-pieknej-przyjazni 

Dlaczego "Ojciec 1500 +"? Z czystej przekory, na złość tym, co widzą w nas "patologię". Błędem, jaki popełniłem prowadząc mój wcześniejszy blog polityczny (Peacemaker) było wdawanie się w dyskusję z trollami i hejterami. Dlatego tutaj przyjmę radykalną strategię wobec osób rozwalających dyskusję i naruszających dobra innych - będę usuwał drastyczne komentarze, banował trolli i hejterów, a omentarze najbardziej ośmieszające hejtera pozostawiał dla potomności ku przestrodze (o nile nie naruszają prawa i dóbr osobistych. Jeśli chcecie mnie tu wkręcać w swoją spiralę nienawiści, to odpuśćcie sobie. "I got a peaceful easy feeling" jak to śpiewała moja ulubiona grupa The Eagles i nie mam zamiaru tego popsuć ani zmieniać.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka