Świat tenisa nie widział takiego meczu w wielkoszlemowym finale od 1988 roku. Kosmicznie odjechana Steffi Graf – w drodze do Złotego Wielkiego Szlema, bo to w tamtym sezonie wygrała wszystkie turnieje wielkoszlemowe i mistrzostwo olimpijskie – pokonała wtedy na French Open Nataszę Zwierawą 6:0, 6:0.
Jestem tak stary, że pamiętam ten mecz. Ale kiedy urodziła się Iga Świątek, Graf od niemal dwóch lat była na tenisowej emeryturze. Nie sądzę, żeby Polka kiedykolwiek marzyła o tym, jakby było zagrać taki finał w Szlemie. Wątpię, czy w wśród autentycznych fanów tenisa był choćby jeden, który realnie myślał o powtórzeniu wyczyny fenomenalnej Niemki. A już wśród fanów Igi Świątek już na pewno nie. A jednak się dokonało. Zatem powiedzmy sobie szczerze, że był to historyczny finał Wimbledonu, najbardziej chyba prestiżowego turnieju tenisowego w całym tenisowym tour. Kiedyś traktowanego jako nieoficjalne mistrzostwa świata.
Można się spierać czy to rywalka Igi była tak słaba, czy nasze narodowe dobro zagrało fenomenalny tenis, ale to nie jest ważne. Ważne jest to, że Świątek była w każdym calu perfekcyjna i – przede wszystkim – widać było nie tylko pomysł taktyczny, ale także ten młodzieńczy wigor, błysk i luz, których przez cały rok Idze brakowało. Stąd porażki, nerwy, emocje, różne plotki dotyczące teamu, głównie za sprawą Darii Abramowicz. Jej rzekomo toksycznych relacji z Igą i uzurpowaniu sobie prawa do dominacji w całym gronie ludzi – jakby nie było – zatrudnianych przez Igę. Wczoraj w Polsacie, Łukasz Kubot, triumfator Wimbledonu w deblu, ujął rzecz kapitalnie: tenis to taki dziwny sport, w którym tenisista / tenisistka zatrudnia sobie sztab ludzi, płaci im, jest szefem firmy, ale... musi ich słuchać. Stąd już tylko krok do stwierdzenia nieoczywistej prawdy: zbudowanie poprawnych relacji w takiej tenisowej „firmie” jest równie trudne, co wygranie Wielkiego Szlema.
Nie wiem i nawet nie spekuluję na ile relacje Igi z teamem miały wpływ na jej zjazd z tenisowego Olimpu. Wiele, za wiele było meczów żenująco słabych, emocjonalnych pokazów bezsilności i frustracji, za wiele uwypuklonych przez rywalki Igi jej słabości i tenisowych braków. Mam dziś pewność, że to małe katharsis było jednak Idze potrzebne. Bo tenis to taka gra, a wiem o tym, bo sam grałem jako trochę więcej niż amator, w której o wszystkim decyduje głowa. Możesz mieć talent, umiejętności, siłę, ale jak nie umiesz sobie poukładać w głowie przed meczem i w czasie jego trwania, kiedy w kilka sekund wszystko może się zmienić, przegrasz. A kiedy nie masz pełnego arsenału umiejętności, to zaczyna się błędne koło braku pewności siebie i mętlik w głowie.
Chwała Idze za ten – mimo wcześniejszych tytułów – chyba życiowy sukces, ale chwała też za odwagę zmiany trenera. Twierdzę, że z Wiktorowskim Wimbledonu by nie było. Zatrudnienie Wima Fissette to strzał w „dychę” - wystarczy zerknąć w jego trenerskie CV. Od czasu jego pracy z Igą, progres w jej grze jest niesamowity. Na to trzeba było czasu i chyba to nie jest ostatnie słowo tego wybitnego trenera. Bo umówmy się, Świątek jeszcze kompletną tenisistką nie jest. Jest natomiast na dobrej drodze do absolutnej perfekcji i zdominowania kobiecego tenisa na lata, jak np. wspomniana na początku Steffi Graf. Haczyk jest tylko taki, że Fissette rozstaje się ze swoją podopieczną średnio po mniej więcej roku współpracy, ale... zobaczymy.
Warto być Polakiem w ogóle i w takich chwilach szczególnie warto. Duma! Chwała Idze, ale nie zapominajmy też o trenerze, który naprawdę w takim duecie - i w ogóle w teamie - jest bardzo, bardzo ważny. Natomiast z obrzydzeniem i pogardą patrzę na polityczne ścierwa, które już grzeją się w ciepełku wielkiego sukcesu Igi Świątek, jej trenera i jej zespołu. Haniebne!
Inne tematy w dziale Sport