Właśnie zapakowałam do zgrabnych słoików (zbieranych przez cały rok na taką okoliczność) bardzo gęste powidła śliwkowe. Niestety nie z węgierek: dostałam od niezmiernie uprzejmych ludzi potworną ilość owoców (śliwki to tylko część daru), i nie były to węgierki. Drylowanie niezbyt dojrzałych owoców (to są drzewa uprawiane na własny użytek, więc nie nawożone i nie pryskane - zupełnie zdrowe owoce są ZAWSZE robaczywe, więc trzeba zbierać niedojrzałe) trwało pół niedzieli (wspomniałam coś o tym, że śliwek było ponad 10 kilo? ...), i wtedy też zaczęłam je rozprażać w największym garze, jaki mam: owoce upchnęłam ciasno, a i tak był spory menisk wypukły - pokrywka leżała gdzieś pod sufitem ...). W poniedziałek po pracy kontynuowałam gotowanie, a idąc spać dosypałam kilogram cukru (węgierek bym tak nie pohańbiła, ale to przecież były zwykłe śliwki ekologiczne, niezbyt dojrzałe, więc i niekoniecznie słodkie). Dziś jeszcze ze dwie godziny smażyłam owoce, aż próba talerzyka (łyżeczka masy wylana na talerzyk i zostawiona do wystygnięcia zastyga i nie zmienia kształtu) wyszła pomyślnie. Gotowe powidła (gęste niczym marmolada) przelałam do wyparzonych słoików, zakręciłam i teraz pasteryzuję na sucho (po zakręceniu wieczka słoik odwracam do góry nogami i jeszcze przykrywam kocem).
Idąc spać sprawdzę, czy wszystkie słoiki zassały, i ewentualne leniuchy przeznaczę do jedzenia na bieżąco.
Akurat powidła śliwkowe to niezbędnik w dobrej kuchni: czy to jako omasta do pieczywa, czy jako smarowidło do naleśników, czy składnik ciasta, czy dodatek do bigosu - powidła śliwkowe są niezastąpione i nieodzowne. Oczywiście można kupić w sklepie - tańsze lub droższe - ale nigdy nie mamy pewności, czy producent zadbał o odrzucenie każdej śliwki, którą można podejrzewać o niecne przechowywanie w swym wnętrzu obrzydliwego robaka.