W polskiej pracy lepiej jest

Rafał Woś Rafał Woś Rafał Woś Obserwuj temat Obserwuj notkę 42
Mijający rok był - wbrew obawom - zaskakująco dobry dla polskiego pracownika. Jeszcze niedawno praca była najgorszą traumą III RP. Ale to już - coraz bardziej i na szczęście - tylko złe wspomnienie. Wszystko dzięki nowatorskiej koncepcji „wage led growth”. Czyli wzrostu przez płace. Która jest u nas od paru lat dość konsekwentnie realizowana.

Gdy wybuchł kryzys 2008 i w proch posypały się neoliberalne dogmaty gospodarcze na Zachodzie zabłysnął promyk nadziei. Nadziei na inną - nie neoliberalną - politykę ekonomiczną. Jednym z symboli tej nadziei stał się wówczas polski ekonomista Michał Kalecki. Zmarły wprawdzie w roku 1970 - lecz w swoich tekstach dość dobrze prognozujący ostry kryzys wolnorynkowego kapitalizmu. I rysujący wobec niego bardzo realną alternatywę.

Słów kilka o Kaleckim

Nie czas to i miejsce opowiadać całego życia i dorobku Kaleckiego - dość powiedzieć, że był to ekonomista wobec którego respekt miał sam wielki John Maynard Keynes. W końcu

Kalecki doszedł do bardzo podobnych przemyśleń na temat gospodarki, pieniądza i cyklów koniunkturalnych. Tyle, że zrobił to na kilka lat przed słynnym Anglikiem. Na dodatek jego koncepcje były i są nadal dużo bardziej od tych keynesowskich spójne i realistyczne. Najważniejszą z tych koncepcji jest coś, co jego spadkobiercy nazwą właśnie „wage led growth”. Czyli wzrost gospodarczy napędzany efektywnym popytem. Który to popyt bierze się nawet nie (jak chciał Keynes) z aktywnej polityki fiskalnej państwa. Ale właśnie i przede wszystkim z szybko i sprawiedliwie rosnących płac.

Zobacz: Komisja Europejska podważa bezstronność Trybunału Konstytucyjnego. Jest procedura

Kiedy więc po roku 2008 neoliberałowie stali i płakali nad rozlanym mlekiem, widmo Kaleckiego zaczęło już krążyć. W Polsce hype na pana K zaczął się tym jak miłość Kaleckiemu wyznał na łamach swojej kolumny w „New York Timesie” noblista Paul Krugman. Wpierw Łodzianina na sztandary wzięła sobie tzw. nowa lewica spod znaku Partii Razem i Krytyki Politycznej. Czytało się tam Kaleckiego i słuchało z otwartymi ustami jego uczniów: Jerzego Osiatyńskiego (który sam przyznaje, że jako aktywny polityk nauk swego mistrza nie bardzo się słuchał) czy (dziś już nieżyjącego) Kazimierza Łaskiego. I wznoszono modły: ech gdyby tak któryś z polityków zechciał wziąć sobie Kaleckiego do serca!

Wage led growth w wykonaniu nie lewicy, a PiS-u

I wiecie co? Te modły zostały wysłuchane. Tyle, że - o rety!! - znów wszystko nie tak, jak trzeba. Bo tą polityczną siłą, która zaczęła koncepcję „wage led growth” stosować w praktyce nie była żadna lewica. Nawet nie żadni zaprzyjaźnieni liberałowie. Zrobił to nie kto inny jak PiS. Stary dobry Kaczyński i jego ludzie zrobili to specjalnie się nawet na Kaleckiego nie powołując (choć z rozmów wiem, że nie jest to dla nich nazwisko całkiem obce). Nie zmienia to jednak faktu, że to oni w praktyce kaleckizm zastosowali. Przełamując całą masę przesądów obecnych w tzw. głównym (czyli skrajnie u nas liberalnym) nurcie debaty ekonomicznej. Żaden polityk liberalny czy lewicowy nigdy do nauk Kaleckiego się w III RP nawet nie zbliżył. Przeciwnie. Balcerowicz czy Hausner robili rzeczy z kaleckizmem otwarcie sprzeczne (na przykład mrozili płace i świadczenie społeczne). Do gry wejść musiał dopiero PiS ze swoim brakiem respektu wobec jęków konfederacji pracodawców. I bez oglądania się na to, jak ich będzie oceniał liberalny beton ekonomiczny . Efekt? Po sześciu latach ich rządów praca nie jest już piętą achillesową III RP. Przeciwnie. Praca należy do największych osiągnieć ostatniego pięciolecia. A Polska roku 2021 jest krajem - oczywiście nie idealnej - ale dalece lepszej pracy niż w roku 2011, 2001 albo 1991.

Nie wierzycie? To spójrzcie na liczby.

Od kilku dni mamy na przykład dane GUS dotyczące aktywności zawodowej Polaków za trzeci kwartał 2021 roku. I oto okazuje się, że pracowało wtedy 16,8 mln Polaków. Czyli najwięcej od początku badań (czyli od roku 1992). Jeszcze lepiej widać ten trend śledząc jak zmieniał się współczynnik aktywności zawodowej Polaków. Czyli odsetek pracujących do ogółu społeczeństwa od 15 do 89 roku życia. Czyli z uwzględnieniem uczniów oraz emerytów.

Zobacz: "To będą drogie święta Bożego Narodzenia. I bardzo niepewny przyszły rok"

Dwadzieścia lat temu ten współczynnik wynosił ok. 40 proc. Dziś dochodzi (po raz pierwszy w historii III RP) do 60 proc.

A jeżeli wyjąć z badania emerytów i uczniów zostawiają tylko osoby w tzw. wieku produkcyjnym, to mamy już prawie 80 proc. aktywnych zawodowo. To już bardzo blisko Holandii albo Szwecji uważanych za europejskich prymusów, gdzie współczynnik pracujących w wieku produkcyjnym wynosi ponad 80 proc.

Dobrze te wyniki zestawić z czarnymi scenariuszami - rysowanymi zwłaszcza po wybuchu pandemii, gdzie wizja powrotu masowego - 20proc. - bezrobocia znanego sprzed dwóch dekad, wydawała się całkiem realna. Albo przypomnijmy sobie kasandryczne prognozy snute w związku z wprowadzeniem programu 500+. Który to program miał rozleniwić Polaków, wpędzić ich w uzależnienie od straszliwego „socjalu”, a kobiety pozamykać kobiet w kuchni. Tymczasem liczby pokazują nie tylko, że nic takiego się nie zdarzyło. Widzimy wręcz, że mamy sytuację dokładnie przeciwną!

Ale przecież to nie wszystko. Spójrzmy na wzrost płac. W październiku 2021 ich dynamika w sektorze przedsiębiorstw wyniosła (rok do roku) 8,4 proc. I to nie był przypadek. Ostatnie lata to był generalnie czas szybkiego wzrostu płac nad Wisłą. Mocna dynamika zaczęła się gdzieś około roku 2017 (jakieś 6 proc. rocznie na plusie) i trwała do wybuchu pandemii koronawirusa. Jednak już w 2021 zaczęła znowu odbijać. Dziś znów mamy rekordy. I oczywiście, że w międzyczasie przyplątała się inflacja. Normalny towarzysz wzrostu wynagrodzeń - na nasze nieszczęście idący - tym razem - w parze bezprecedensowego wzrostu cen prądu i gazu. Ale dla pracownika ważne jest przecież to, że Polska należy do tych nielicznych krajów Unii gdzie dynamika płac jest wciąż dodatnia. To znaczy płace rosną szybciej niż inflacja. Nawet teraz, gdy inflacja bije rekordy.

Zobacz: "Pępkowe" w Ministerstwie Sportu i zarzuty o szpiegowanie

Niektórzy narzekają, że podwyżki ich omijają. Oczywiście są takie rewiry gospodarki. Tu wiele jest oczywiście do poprawy. Jedno z najważniejszych narzędzi pchania w górę polskich płac (i to w rejonach, gdzie o „rynkowe” podwyżki jest najtrudniej) to płaca minimalna. A tu dynamikę mamy imponującą. W roku 2000 płaca minimalna wynosiła w Polsce 33 proc. średniej pensji. I 40 proc. mediany zarobków w gospodarce narodowej Dekadę później - w roku 2010 - sięgała 37 proc. średniej pensji i 45 proc. mediany. Od przyszłego 2022 roku polska płaca minimalna wyniesie 51 proc. średniej krajowej. Oraz 62 proc. mediany.

Klasa średnia zarabia mniej niż pracownicy supermarketu

Ten skok - z 700 złotych w roku 2000 do 3010 złotych w 2022 - to duży nie tylko duży sukces tych wszystkich, którzy uważają, że gospodarka kraju jest tak silna, jak silny jest w tym kraju zwykły pracownik. Jeśli spojrzeć na wzrost płac najsłabiej sytuowanych polskich pracowników w sposób skumulowany, to od roku 2005 skoczyły ponad… trzykrotnie. W tym samym czasie wzrost cen był przeszło 10 razy wolniejszy. To pracownik najsłabszy jest dziś u nas najmocniej na plusie. Bardzo to nieraz irytuje tzw. klasę średnią, która czuje, że robotnicze zarobki zaczynają ich doganiać. To jest właśnie sedno zarzutu (który słuchać tu i ówdzie), że „zarabiam już mniej niż na kasie w supermarkecie”.

Wysokie płace nie wszystkim się oczywiście podobają. Przedsiębiorcy narzekają na nie zawsze i pod każdą szerokością geograficzną. Także u nas. Czy ich narzekania są uzasadnione? Warto znów sięgnąć po liczby. Pomoże nam wskaźnik zwany udziałem płac w gospodarce. To jak z dzieleniem ciastka. Im większy (wyrażany procentowo) udział płac w PKB, tym większa część wytwarzanego co roku przez nas wszystkich bogactwa narodowego trafia do pracowników. Im zaś jest ona mniejsza tym mocniejszy dostajemy znak, że zwiększa się część ciastka pałaszowania przez posiadaczy kapitału: w formie zysków, dywidend czy udziałów i zasobów zgromadzonych w firmach.

Zobacz: Wiemy, gdzie stanie pierwsza elektrownia atomowa w Polsce

Akurat gdy chodzi o Polskę to właśnie ów udział plac w PKB obrazuje dramat i degrengoladę pozycji pracownika w IIIRP. W latach 90. udział płac w polskim PKB wynosił 60 proc. W ciągu następnej półtorej dekady spadł jednak z hukiem do ok 45 proc. Ów huk był miarą społecznego niezadowolenia z neoliberalnej transformacji w Polsce.

I teraz najważniejsze. Otóż od tamtej pory udział płac w naszym PKB trochę się poprawił. Ale wcale nie jakoś znacząco. Dziś dochodzi do 50 proc. Tymczasem w Europie Zachodniej, USA czy tym bardziej w Japonii to jest dziś jakieś 55-60 proc. A jeśli odwołać się do historii i do czasów, gdy zachodni kapitalizm przeżywał lata swej świetności, to mówimy raczej o przedziale 65-70 proc. Wniosek z tego prosty. Tak! W Polsce trzeba się bić o wyższe place. Nadal trzeba. Bo mogą i powinny być wyższe!  Czego sobie i państwu w nadchodzącym 2022 roku życzę. Żeby droga wzrostu przez płace i większy dobrobyt obywateli nie została porzucona. Michał Kalecki lubiłby to!

WP

Czytaj dalej:

Rafał Woś
Dziennikarz Salon24 Rafał Woś
Nowości od autora

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka