Totalizator Sportowy
Totalizator Sportowy

Mistrz olimpijski pracował na budowie. Nie stać go było na treningi

Redakcja Redakcja Olimpiady Obserwuj temat Obserwuj notkę 7
Po raz pierwszy w życiu nie muszę się martwić o pieniądze na przygotowania i starty. Dzięki umowie z Totalizatorem Sportowym mogę się skupić wyłącznie na kolejnych zwycięstwach – powiedział w rozmowie z Salonem24.pl Dawid Tomala, mistrz olimpijski z Tokio w chodzie na 50 km, który zaskoczył każdego.

Salon24.pl: Każdy sportowiec przed wyjazdem na Igrzyska mówi, trochę bo tak trzeba, że będzie walczył o medal. Tak realnie, jak pan oceniał swoje szanse przed startem w stolicy Japonii?

Dawid Tomala: Pojechałem do Japonii z nadziejami, że będę walczył o pierwszą ósemkę, a jeśli uda się „wychodzić” coś więcej, to będę to brał w ciemno. Byłem nastawiony bardzo pozytywnie. Może dlatego, że mogłem tam pojechać dwa tygodnie wcześniej i zaadaptować się do warunków, jakie tam zastałem. A nie zawsze mieliśmy taką możliwość. To bardzo ważne, bo mówi się, że siedem godzin różnicy czasu, to jak siedem dni. I w nowym miejscu dopiero po tygodniu czuje się normalnie. Nie jest śnięty, osowiały… Jak tam miałem dopiero ósmego dnia mój organizm zaczął funkcjonować jak należy.

Zobacz: Złoty medal olimpijski jest jak „szóstka w lotto"

Na mecie w Tokio, tak fajnie powiedział pan, że przyśpieszył, bo mu się nudziło. O czym zatem myśli chodziarz na trasie?

Najpierw koncentrowałem się na kontrolowaniu rywali. Później, kiedy już urwałem się stawce, myślałem o tym, żeby kontrolować czas w jakim się poruszam, non stop zwracałem uwagę na to, jaka jest różnica pomiędzy mną a goniącymi mnie zawodnikami. Nuciłem sobie jakąś melodię, ale teraz za nic nie pamiętam co to było. Nie wolno natomiast myśleć o rzeczach negatywnych – o zmęczeniu, bólu w nodze, który mnie zaatakował. Skupiałem się na tym, że to jest mój dzień, że muszę dać z siebie wszystko, bo druga taka szansa już się nie zdarzy. Wiem natomiast, co sobie śpiewałem po dekoracji. „Jak do tego doszło, nie wiem”, bo to utwór idealnie pasujący do tego, co zrobiłem w Tokio.

Zobacz: Czwarta fala ruszyła na dobre. Dziś rekord przypadków od wiosny

Podobno istniało ryzyko, że zabraknie pana w Azji, bo nie miał pan nie tylko za co trenować, ale żyć.

To prawda. Było naprawdę źle. Żyłem ze stypendium, a to była kwota za którą nie jest człowiek w stanie przeżyć. Nie mówiąc o wynajęciu mieszkania, suplementach diety, itd. Sport schodził na dalszy plan, bo musiałem żyć, egzystować… Ale pocieszałem się, że lepiej mieć cokolwiek, niż nic… Dlatego pracowałem na budowie, jako masażysta, trener personalny. Chwytałem się wszystkiego. Tym bardziej, że chód to nie jest łatwy kawałek chleba. To sport niszowy, do którego sponsorzy nie garną się drzwiami i oknami. Liczę, że teraz po moim złocie się to zmieni.

Złoty medal zdobyty w Tokio już przynosi wymierne korzyści. Podpisał pan trzyletnią umowę z Totalizatorem Sportowym, dzięki temu już nie musi się pan martwic, czy będzie pan miał za co startować.

To prawda. Po raz pierwszy w życiu nie muszę łamać sobie głowy, skąd wziąć pieniądze na treningi i zawody. Mam spokój, którego nigdy nie miałem. A jak pięknie powiedział kiedyś mój kolega – szczęście lubi spokój.

Zobacz: Zielona rewolucja zaczyna boleć

Po Tokio, kibice porównują pana do legendy światowego chodu, Roberta Korzeniowskiego...

Nie czuję się jak Robert. Chcę pisać własną historię. Jestem ciągle bardzo głodny sukcesów. Ale to bardzo miłe, kiedy jestem rozpoznawalny, ludzie podchodzą do mnie na ulicy, mówią „mistrzu, można zdjęcie?” To złoto jest też dla nich, dla Polski.

Rozmawiał Piotr Dobrowolski

Czytaj dalej:

Komentarze

Inne tematy w dziale Sport