Nie ma przypadku w tym, że dywersanci pracujący na zlecenie rosyjskiego wywiadu grasują po Polsce – wysadzają tory, podpalają hale i składowiska
śmieci. Tak naprawdę nikt nie wie, ilu potencjalnych terrorystów przeniknęło do Polski. Widać za to wyraźnie, że Donald Tusk z „pięcioma przykazaniami”
oraz atakami skierowanymi w stronę Karola Nawrockiego i BBN chce odwrócić uwagę od fatalnego stanu bezpieczeństwa państwa. O próbach zamachów,
które na szczęście nie zakończyły się tragedią, rządzący dowiedzieli się najpierw z Republiki.
Minął tydzień od ataków wymierzonych w infrastrukturę kolejową w miejscowości Mika w powiecie garwolińskim i na stacji Gołąb w województwie lubelskim, a nadal nie mamy wielu kluczowych informacji. Aktu dywersji dokonali obywatele Ukrainy Jewhienij Iwanow i Ołeksandr Kononow. Ten pierwszy był agentem GRU, szkolonym przez rosyjskie służby i skazanym w maju 2025 r. przez sąd we Lwowie za dywersję i próbę wysadzenia fabryki dronów. Co istotne – zaocznie, bo już go nie było w kraju. Niewykluczone, że przygotowywał się do zamachów na terenie Polski. Drugi z poszukiwanych, Kononow, pochodzi z Doniecka. Obaj przybyli do naszego kraju z Białorusi – tuż po tym, jak rząd Donalda Tuska odblokował przejścia graniczne. Po podłożeniu ładunków wybuchowych 15 listopada wieczorem udało im się bezproblemowo przekroczyć granicę w Terespolu.
Nim odkryto urwany fragment torów w Mice, tamtą trasą przejechało kilka pociągów. Od tego momentu możemy mówić wręcz o paśmie kompromitacji, które obciąża polskie władze. Premier może krzyczeć, że krytyka tej bezczynności jest rzekomo wymierzona przeciw funkcjonariuszom służb, ale to zwykłe kłamstwo i próba odsunięcia od siebie potężnych kłopotów – nie tylko wizerunkowych.
Rząd dowiedział się o dywersji z Republiki
Bo cóż to za poważne państwo przyfrontowe, w którym kilkanaście godzin po tym, jak mogło dojść do tragedii, o próbie zamachu informuje prywatna stacja? To Republika była pierwsza – nie MSWiA, nie resort infrastruktury, nie premier. Tak samo było w przypadku naruszania przestrzeni powietrznej z dronami i balonami, składem broni na Podkarpaciu. Pierwszy komunikat rzeczniczki Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Karoliny Gałeckiej z 16 listopada jest najlepszym przykładem na to, jak nie prowadzić poważnej komunikacji. „Na ten moment brak podstaw, by mówić o celowym działaniu osób trzecich. Apelujemy o rozwagę. Spekulacje mogą wywoływać niepotrzebne emocje i poczucie zagrożenia” – pisała urzędniczka. Dokładnie 1,5 godz. później Donald Tusk wprost zasugerował w mediach społecznościowych, że doszło prawdopodobnie do dywersji na kolei. Oficjalne potwierdzenie przez szefa rządu nastąpiło ponad 30 godzin po tym, jak mieszkańcy dzwonili na policję, że słyszą niepokojące odgłosy wybuchów, i po reakcji kolejarzy, którzy w porę zatrzymali pociąg na linii Warszawa–Dorohusk.
Do niedzielnego popołudnia polskie władze nie wiedziały, że dwóch – a może i więcej – dywersantów próbowało dokonać zamachu terrorystycznego, który kosztowałby życie kilkuset obywateli. To wręcz nieprawdopodobna historia, że dwóch policjantów przybyło 15 listopada wieczorem na miejsce i niczego nie znalazło, bo… było ciemno. To przypomina historię opowiadaną przez byłego ministra Bartłomieja Sienkiewicza z taśm o „państwie istniejącym tylko teoretycznie”.
Jak to się stało, że dywersanci w ogóle znaleźli się w kraju? Dlaczego polski rząd nie był do tej pory informowany o podejrzanych osobach, których nie ma na Ukrainie? Wiadomo, że Polska będzie jednym z głównych miejsc destynacji szpiegów ze względu na bliskie położenie. Jak to możliwe, że Donald Tusk dopiero po 18 listopada wspomniał, że od tej pory Kijów ma przekazywać pełne informacje na temat osób skazanych lub podejrzanych o współpracę z Rosjanami?
– Powiedziałem prezydentowi Zełenskiemu, że Polska oczekuje natychmiastowego przekazania wszystkich danych, które pomogą nam zidentyfi - kować zagrożenia wynikające ze współpracy rosyjskich służb specjalnych z niektórymi obywatelami Ukrainy – stwierdził premier. Co w tym zakresie robił od 13 grudnia 2023 r., czyli przez blisko dwa lata, gdy wojna była tuż za rogiem? To blamaż dla polskich służb, że dwóch terrorystów przekroczyło polską granicę i niepostrzeżenie uciekło na Białoruś po wykonanej robocie. Ministrowie Marcin Kierwiński, Waldemar Żurek, Tomasz Siemoniak, Dariusz Klimczak i „wszyscy święci” z koalicji rządzącej mogą zaklinać rzeczywistość, grozić, że nie spoczną, dopóki dywersanci nie staną przed obliczem wymiaru sprawiedliwości, ale to typowa zagrywka PR-owa. Mińsk ich nie wyda, a naszych śledczych nie wpuści. Niewykluczone zresztą, że Iwanow i Kononow przebywają w Rosji.
Żurek nie rozumie jeszcze jednego, niezwykle istotnego problemu – wyroki dla sabotażystów są śmiesznie niskie. Mówiąc wprost: opłaca im się wywoływać chaos i niszczyć polską infrastrukturę krytyczną. Pięć lat więzienia – tak brzmiał najsurowszy wyrok dla Ukraińca za podpalenie hali przy ul. Marywilskiej 44 w Warszawie. Dwóch innych ukarano pozbawieniem wolności na 2 lata i 6 miesięcy oraz rok i 4 miesiące. Nawet jeśli zostaną złapani za rękę, to potencjalna kara nie odstrasza terrorystów działających na zlecenie Rosjan.
Azyl i stypendium dla szpiegów
O tym, jak wyglądają „sukcesy” rządu w walce z dywersantami, świadczy też historia opisana przez „Rzeczpospolitą”. Okazuje się, że małżeństwo R., zatrzymane w ubiegłym roku za współpracę z FSB, przed akcjami ABW otrzymywało rządowe stypendium i uzyskało azyl, podając się za działaczy opozycyjnych związanych z Aleksiejem Nawalnym. Faktycznie od 2020 r. szpiegowało organizację dysydenta na potrzeby Moskwy. Polskie służby, weryfikując środowiskowo R. w procedurze azylowej, nie potrafiły wykryć współpracy pary na rzecz FSB. Jakby tego było mało, Rosjanie nadal są chronieni międzynarodowo, bo polskie prawo przewiduje utratę azylu dopiero w wyniku prawomocnego wyroku.
To może chociaż z wyłapywaniem siatki dywersantów wysadzającej tory idzie lepiej? Niestety – służby zatrzymały cztery osoby, trzy zostały wypuszczone, a wobec jednego podejrzanego sąd nie zastosował aresztu tymczasowego. Nikomu też z tej czwórki prokuratura nie postawiła zarzutów. Czy to świadczy o profesjonalnym podejściu do bezpieczeństwa? Czy mówienie i pisanie o tym krytycznie – czego nie robią prorządowe media – jest atakowaniem funkcjonariuszy polskiego państwa, czy raczej polityków i ich nieudolności? Koalicja Obywatelska i jej prominentni posłowie od lat gardłują na temat Pegasusa – jednak to urządzenie pozwoliło udaremnić zamach na polską kolej za rządów PiS. Dziś – jeśli wierzyć Radiu Zet – Polska prosi o wsparcie Amerykanów, by użyczyli urządzenia Echelon, pozwalającego precyzyjnie namierzyć komunikujących się w sieci zaszyfrowanymi aplikacjami.
Tu ich nie ma. Prościej obrażać i nakręcać polaryzację
W takich sprawach jakoś nie widać Donalda Tuska, koordynatora ds. służb specjalnych Tomasza Siemoniaka, Marcina Kierwińskiego, Waldemara Żurka czy ostatnio „schowanego” do szafy szefa SKW Jarosława Stróżyka. Jest za to lawina oskarżeń pod adresem opozycji i prezydenta, a także jego współpracowników. Ostatnio spuścili ze smyczy internetowych trolli spod znaku silnych razem, by atakowali prof. Sławomira Cenckiewicza – za błahostkę. Za to, że podał dalej na portalu X wpis doświadczonego dziennikarza śledczego Jarosława Jakimczyka, który sugerował, że premier mógł nie wiedzieć o wyroku skazującym na Jewhieniju Iwanowie za zdradę Ukrainy i dywersję.
W toku dyskusji padały skandaliczne obelgi w rodzaju „putinowskiego trolla” i oskarżenia o „szerzenie dezinformacji” – prof. Cenckiewicz to historyk jednoznacznie antyputinowski, jak tylko się da. Przy tym zdewaluowało się pojęcie dezinformacji – obecnie używa się tego słowa w walce politycznej, by odebrać komuś wiarygodność. A dezinformacja to nie pomyłka lub brak precyzji, lecz celowe działanie, obliczone na wywołanie chaosu informacyjnego, wykorzystywanego często w pracy służb specjalnych – ze szczególnym uwzględnieniem rosyjskich. Pomijając to, że gdyby faktycznie nie przekazano do Warszawy informacji o skazaniu Ukraińca we Lwowie, byłaby to minimalna okoliczność łagodząca dla rządu Tuska. Zdecydowanie łatwiej obrzucać wyzwiskami szefa BBN i dziennikarza, który zamieścił sprostowanie, niż przyznać się do własnych błędów i zaniechań.
Pięć przykazań Tuska
Donald Tusk i jego ludzie doskonale wiedzą, że cudem uniknęliśmy tragedii, a służby nawaliły. Dlatego starają się przekierować uwagę opinii publicznej, proponując „pięć przykazań”, które mają pozwolić na polityczne „zawieszenie broni”. Manifest premiera sprowadza się – oprócz sterty banałów o poparciu dla Ukrainy czy Zachodu – do wygaszenia roli prezydenta Karola Nawrockiego, który miałby nie stosować prawa weta. Tyle że po to wybrano go na najwyższy urząd w państwie, by hamował rządzących i korzystał z konstytucyjnych uprawnień. „Nie atakuj polskich służb i wojska”? A gdzie byliście w latach 2021–2023 na granicy z Białorusią? Ano retorycznie po stronie nielegalnych imigrantów i białoruskiego KGB. Kto głosował przeciwko budowie muru na wschodzie? Kto opluwał Straż Graniczną? Wy, politycy KO, i wasi celebryci. Kto był najbardziej prorosyjskim premierem w III RP? Ano Donald Tusk, który do dziś nie przeprosił za reset z lat 2007– 2013. „Rok zawieszenia broni” powinien oznaczać mniej żurku na filmikach, pajacowania, dymisje dla osób w służbach oraz rządzie odpowiedzialnych za przebimbanie kilkunastu godzin od wysadzenia torów i porzucenie bezprawnych działań przez obóz władzy.
Czy opinia publiczna kupi próbę wyjścia z kryzysu PR- owymi zaklęciami? To już nie 2010 r., kiedy po katastrofie smoleńskiej, w obliczu skandalicznie prowadzonego śledztwa i traktowania Polski przez Rosjan Tusk nawoływał do zgody narodowej. Drugi raz ten sam numer nie przejdzie. Z prostego powodu: poprawa bezpieczeństwa była – obok deklaracji, że Polakom będzie żyło się lepiej pod względem finansowym – jedną z głównych obietnic przedwyborczych Koalicji Obywatelskiej. I w tych ważnych obszarach jest znacznie gorzej niż za rządów Zjednoczonej Prawicy.
Fot. Powiat garwoliński, gdzie doszło do ataków dywersji na polską kolej/PAP
Tekst ukazał się w "Gazecie Polskiej Codziennie" 24 listopada 2025 r.
Publicysta i redaktor Salonu24, "Gazety Polskiej", "Gazety Polskiej Codziennie", kiedyś "Dziennika Polskiego" (2009-2011, 2021-2023).
Wszystkie zamieszczone teksty na tym blogu należą do mnie i mogą być kopiowane do użytku publicznego tylko za moją zgodą.
Grzegorz Wszołek
Utwórz swoją wizytówkę
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo