To jest oczywiście odlot kretyna. Nikt się posiadania polskiego obywatelstwa nie wstydzi, zwłaszcza przed Mannem.
Ale niektórzy się smucą, kiedy niespodziewanie dowiadują się, że III RP, zasadniczo bez różnicy afiliacji partyjnych, uważa obywatelstwo polskie nie za znak braterstwa, tylko za tęgi powróz na poddanych.
Czy ktoś wie, na przykład, dlaczego Polska nie ma i nigdy nie będzie miała w parlamencie Australii posła lub senatora pochodzenia polskiego, robiącego dla Polski tak świetną robotę, jak konserwatysta Daniel Kawczyński w brytyjskiej Izbie Gmin?
Otóż, Polska nigdy nie będzie miała takiego życzliwego sobie australijskiego parlamentarzysty pochodzenia polskiego, ponieważ art. 44 australijskiej konstytucji zakazuje podwójnym obywatelom zasiadania w parlamencie – dla sprawowania mandatu posła lub senatora trzeba mieć obywatelstwo wyłącznie australijskie.
Czy ktoś wie, na przykład, skąd się biorą w konsulacie RP w Tel Awiwie tłumy obywateli Izraela składających wnioski o wydanie paszportów polskich, pomimo braku jakichkolwiek związków z kulturą polską i nieznajomości języka polskiego?
Otóż biorą się stąd, że to są co jednego obywatele Polski de iure, czyli z mocy prawa polskiego, którzy mają zagwarantowane polską ustawą prawo do posiadania polskich paszportów.
Sytuacja w Tel Awiwie jest wynikiem – zamierzonym albo nie – zabójczej głupoty ustawodawców III RP odpowiedzialnych za regulację prawną kwestii obywatelstwa polskiego.
Polska bezmyślnie skopiowała do ustawy o obywatelstwie polskim z 2009 roku (Dz.U. 2012 poz. 161) klauzulę z komunistycznej ustawy o obywatelstwie z 1951 roku, stanowiącą, że obywatelstwo polskie jest dziedziczone w nieskończoność, bez ograniczenia liczby pokoleń i bez wymagania jakichkolwiek związków z językiem i kulturą polską.
W Polsce przedwojennej, kwestie te regulowała jednym dwuzdaniowyn artykułem ustawa z dnia 20 stycznia 1920 r. o (Dz.U 1920 nr 7 poz. 44) dwustronicowe arcydzieło logiki, kryształowej polszczyzny i całkowitej odporności na reinterpretację.
Ustawa z 1920 roku określała kwestię obywatelstwa polskiego Polaków zamieszkałych stale za granicą w sposób wręcz wytwornie prosty:
Kto nabywał - jakąkolwiek drogą - jakiekolwiek obywatelstwo obce, ten automatycznie tracił w tym momencie obywatelstwo polskie. Automatycznie, czyli z mocy prawa, bez potrzeby składania wniosków do głowy państwa i suplikacji z furmanką załączników.
W ten sposób, ostatnie słowo w sprawie posiadania lub nie posiadania obywatelstwa polskiego znajdowało się w rękach samego obywatela, a nie państwa. Tego oczywiście czerwoni z PRL znieść nie mogli.
Konia z rzędem temu, kto sensownie objaśni, do czego ten zapis z 1951 roku miałby służyć w Trzeciej RP.
https://www.salon24.pl/u/wtemaciemaci/935921,paszporty-z-tel-avivu
https://www.salon24.pl/u/wtemaciemaci/935942,izrael-retaliacja
Powie ktoś - przecież obywatelstwa zawsze można się zrzec.Tak, można. Art.34 ust. 2. Konstytucji dopuszcza taką możliwość. O ile ktoś ma wystarczającą odporność psychiczną i środki materialne na wieloletnie szamotanie się zza oceanów z polską biurokracją z siódmego kręgu piekła, która bez trudu go przekona, że żaden tam z niego obywatel - ot, zwykły poddany, któremu każdy urzędnik chętnie pokaże gdzie raki zimują.
https://www.salon24.pl/u/wtemaciemaci/16970,polegly-na-walach
Komentarze