Wpadłem na weekend do mojego ulubionego Kazimierza nad Wisłą. Nie pamiętam, kiedy byłem tam po raz pierwszy ani tym bardziej, ile razy tam byłem, ale wychodzi mi, że chyba za moment będzie 20 lat, jak pojechałem po raz pierwszy, czyli że musiało to być na samym początku lat 90. Ile razy odwiedzałem to miasteczko od tamtej pory? 25? 30? Nie mam pojęcia.
Pamiętam trochę jak przez mgłę Kazimierz z czasów pierwszej wizyty. Głowy nie dam, ale chyba jedyną kawiarnią była „Rynkowa”, pensjonatów było pewnie ze cztery razy mniej niż dziś. Dopiero jakieś dwa lub trzy lata później wystartował grill bar Michalaka, co wtedy było szczytem kulinarnej nowości, podobnie jak samoobsługowy bar sałatkowy. Nie pomnę, kiedy ruszyła herbaciarnia „U Dziwisza”, ale to musiało być też jakoś w pierwszej połowie lat 90. „Jarmark Polski” w Rynku był wtedy marką rozpoznawalną po swoich wyrobach. Jeśli ktoś miał w domu malowane, ręcznie robione ptaszki, to było niemal pewne, że przywiózł je z Kazimierza.
Mnóstwo się w Kazimierzu zmieniło przez te lata, to oczywiste. Żeby nie wyglądało, że tylko narzekam, najpierw parę zmian korzystnych. Poprawił się ogólny wygląd miasteczka – jest oczywiście bardziej zadbane niż 20 lat temu. Policjanci zostali lepiej wyposażeni – ale to całkiem niedawno. Jeszcze jesienią ubiegłego roku jeździli polonezem, a teraz mają nowiuteńką, terenową kię. Bardzo ładna i wypielęgnowana jest Krakowska. Właściciele tamtejszych domów wyjątkowo o nie dbają, bo też jest to teraz najmodniejsza lokalizacja, przynosząca największe dochody. Jedynym dysonansem jest charakterystyczny, niebieski dach jednej z nieruchomości, a ja zawsze sobie zadaję pytanie, o czym myślał konserwator (cały Kazimierz jest pod jego nadzorem), gdy wydawał zgodę na ten kolor. Namnożyło się restauracyjek, choć wiele nie jest wartych uwagi i pieniędzy. Grill bar Michalaka kompletnie podupadł, także jeśli chodzi o jakość obsługi, za to świetnie sobie radzi „U Fryzjera” z żydowską kuchnią, zresztą też Michalaka. W czasie tego weekendu spostrzegłem świeżo otwartą pijalnię czekolady Wedla, ale iść do niej nie ma sensu, skoro kawałek dalej, przy Krakowskiej, dwa domy za herbaciarnią „U Dziwisza”, jest kawiarnia „Faktoria” Łukasza Lubickiego – bez wątpienia jedna z najlepszych w Polsce. Właściciel zna się na kawie na poziomie eksperckim, sam ją kontraktuje i sprowadza, sam wypala we własnej palarni (w piwnicy), sam robi mieszanki do ekspresu, a specjalnie komponowane kawy z tygla („Poranek libijski” czy „Powiew Bliskiego Wschodu”) to po prostu mistrzostwo świata. Jeśli ktoś myśli, że dobrą kawę dają w Starbucksie albo w Coffee Heaven, niech pójdzie do Faktorii, a przekona się, w jakiej żył nieświadomości. No i właśnie czekolada też tam jest, na miejscu wyrabiana z surowca w stanie stałym. Wedel się nie umywa.
To jest ta dobra strona Kazimierza. Ale jest też ta znacznie gorsza, związana z nieuchronną komercjalizacją tego uroczego miasteczka. Jej symbolem jest pamiątkarska masówka, która wypiera już niemal wszystkie przejawy autentycznej ludowej twórczości, no i oczywiście dzikie tłumy, przewalające się przez bulwar nad Wisłą i centrum miasteczka w każdy weekend. Te tłumy wywołują we mnie z trudem poskramianą agresję. W ogóle z trudem znoszę tłumy bezmyślnych turystów w jakiejkolwiek miejscowości, ale w Kazimierzu szczególnie. Taki tłum ma to do siebie, że, po pierwsze, nie ma pojęcia o miejscu, w którym się znalazł, nie obchodzi go ani historia tego miejsca, ani jego teraźniejszość i niczego nie próbuje się o nich dowiedzieć. Po drugie – porusza się chaotycznie i przejechanie przez ten tłum, w miejscu, gdzie uprzednio była legalna ulica, samochodem, a nawet rowerem, jest niemal niemożliwe. Ba, sprawne przejście jest trudne. Po trzecie – tłum ma określone upodobania. I nie ma w tym ani nic niezwykłego, ani złego. Pod warunkiem, że te upodobania nie wypierają upodobań innych, na zasadzie słynnej kopernikańskiej reguły o pieniądzu. Sam byłem kilkakrotnie świadkiem, jak przedstawiciele takiej niedzielnej tłuszczy upominali się w „Faktorii” o kawę, przyzwyczajeni, że powinni ją otrzymać równie szybko jak w McDonald’s, podczas gdy przygotowanie kawy w tyglu, w kafetierce, a nawet w dobrym ekspresie, zasilonym odpowiednią mieszanką, musi potrwać.
W czasie ostatniego pobytu zdarzyło się jednak coś, co sprawiło, że zacząłem się poważnie obawiać o mój Kazimierz. Otóż przez kilka ostatnich lat było miejsce, gdzie można było zakupić – poza obowiązkową masówką – prawdziwe ludowe wyroby. To był niewielki sklepik w starej kuźni, niemal naprzeciwko kamienicy Celejowskiej. Owszem, było tam też trochę chińszczyzny, ale była też oryginalna, artystyczna ceramika, rękodzielnicze ptaszki czy choćby figurki muzykujących Żydów, niby taśmowe, ale jednak każda trochę inna. Kuźnia w takiej postaci działała jeszcze jesienią. Tym razem coś się zmieniło. Ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że z rękodzieła nie pozostało nic, jest wyłącznie tandeta made in China, tak obrzydliwa, że nie sposób na nią dłużej patrzeć bez bólu oczu. Spytałem sprzedawczynię, co się stało. „Zmienił się właściciel” – odpowiedziała. I wszystko jasne. Poprzedniego właściciela pamiętam, rozmawiałem z nim kilka razy, skarżył mi się, że z ambitniejszego rękodzieła trudno wyżyć, ale komercja trochę pomaga. Nowy właściciel najwyraźniej nie widział już potrzeby umieszczania w swojej ofercie czegokolwiek poza towarami dostosowanymi do gustów weekendowej tłuszczy, której być może sam jest przedstawicielem.
Zastanawiam się, czy tak musi być. Z jednej bowiem strony to sytuacja normalna: przedsiębiorca ma prawo sprzedawać to, co mu się po prostu opłaca. Z drugiej jednak w przypadku Kazimierza mamy do czynienia ze specyficznym miejscem, od władz którego oczekiwałbym bardziej świadomej polityki kształtowania przestrzeni publicznej (wliczając w to rodzaj handlu, na jaki wydają pozwolenie lub jaki preferują poprzez zwolnienia podatkowe, do jakich mają prawo) niż w przypadku zwykłego miasta. Poza tym pozostaje pytanie, czy faktycznie rezygnacja z droższych, ale ciekawszych towarów musi być opłacalna. Owszem, sprzedaje się ich na pewno mniej, ale klienci, którzy je kupują, wydają na ogół znacznie większe pieniądze niż uczestnik przeciętnej wycieczki „Kazimierz w trzy godziny”.
Kolejne lata i powroty do Kazimierza utwierdzają mnie w przekonaniu, że górę bierze tam charakterystyczna dla naszego kraju doraźność: byle więcej, byle szybciej, nieważne, co będzie potem. Tak samo jak w najatrakcyjniejszych turystycznie rejonach Polski, gdzie właściciele pensjonatów w nic nie inwestują i nie wysilają się, a burmistrzowie pod presją postulatu doraźności pozwalają na wszystko, mając kompletnie gdzieś kanony estetyczne czy związek danej dziedziny z lokalną tradycją lub kolorytem. Stąd koszmarne pizzerie od Bałtyku po Tatry, tudzież stragany z dmuchaną chińską tandetą. I gdybyż jeszcze obok tego była tradycja, nawet droższa i bardziej ekskluzywna, wszystko by było OK. Ale nie, żeby nad morzem znaleźć lokalne ryby w smażalni, trzeba się sporo nachodzić. Żeby kupić coś związanego z Kaszubami, trzeba odwiedzić kilkanaście albo kilkadziesiąt sklepików. Z Kazimierzem robi się to samo.
Nadzieja w tym, że z czasem masowa moda na Kazimierz przeminie – ile razy w końcu można łazić wzdłuż Wisły. A weekendowym turystom na ogół nie chce się wyściubić nosa poza kwadrat kamieniołom-stacja benzynowa-mały rynek-bulwar. Poza weekendami, zwłaszcza poza sezonem, Kazimierz staje się znowu taki, jakim go lubię najbardziej: przygaszony, trochę senny, cichy, prowincjonalny. Może kiedyś znowu taki będzie na stałe.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości