Na chwilę obecną, rząd w kwestii informowania społeczeństwa o koronawirusie radzi sobie nadspodziewanie dobrze. Przejął całkowitą kontrolę zarówno nad kierowaniem próbek do testów, jak i nad informowaniem o testów tych wynikach. Zasłonił więc termometr już na samym początku. W kontekście wykluczenia ewentualnej społecznej paniki działanie poniekąd skuteczne. W kontekście zapobiegania rozprzestrzenianiu się wirusa działanie asekuracyjne, niewykluczone, że trwożliwie wyczekujące. Dające co prawda czas na wdrożenie pewnych procedur mających na celu zatamowanie dróg wirusowi, ale i dające czas i spory zakres swobody samemu wirusowi, który już w Polsce jest.
Wygląda to więc teraz tak, że obecny rząd, uszczelniając granice w chwili oficjalnie bardzo niskiego odsetka zainfekowania, przyjmuje na siebie dużą część odpowiedzialności za ewentualny gwałtowny skok tego odsetka w przyszłości. Krótko mówiąc, po owocach ich poznacie.
Nie jest przecież tajemnicą, że do polityki trafiają ludzie mający zdanie na absolutnie każdy temat i obiecujący rozwiązanie absolutnie wszystkich, nawet najtrudniejszych spraw. Dlatego nieco zagadkowo brzmią dla mnie najdobitniej i najczęściej wypowiadane obecnie słowa polityków partii rządzącej: zarażonych wirusem będzie w obrębie granic RP bez wątpienia znacznie więcej.
Zatem tylko jedno proste pytanie - ile są w stanie polskie instytucje powołane do testów na obecność wirusa tych testów (przyjmijmy, że maksymalnie na dobę) przeprowadzić, a ile faktycznie obecnie przeprowadzają?
Bo na razie odnoszę wrażenie, że ktoś Polakom starannie reglamentuje przysłowiowy termometr, nie szczędząc przy tym na dofinansowywaniu propagandy.