Republikaniec Republikaniec
317
BLOG

Czy możliwa jest demokracja bez demosu?

Republikaniec Republikaniec Polityka Obserwuj notkę 9

Demokracja [gr. dḗmos ‘lud’, krátos ‘władza’], dosłownie — rządy ludu, ludowładztwo.

Termin wprowadzony w starożytności prawdopodobnie przez greckich sofistów, upowszechniony przez Demokryta z Abdery, potem przez krytyków demokracji ateńskiej: Platona i Arystotelesa. Obecnie termin demokracja jest używany w  znaczeniach: 1) władza ludu, narodu, społeczeństwa; 2) forma ustroju politycznego państwa, w którym uznaje się wolę większości obywateli jako źródło władzy i przyznaje się im prawa i wolności polityczne gwarantujące sprawowanie tej władzy; 3) synonim samych praw i wolności politycznych, których podstawą jest równość obywateli wobec prawa oraz równość ich szans i możliwości.

Encyklopedia PWN

Coraz głośniej rozlegające się biadania nad rozlewającą się po świecie falą "prawicowego populizmu" straszą ciemne masy, wytresowane w systemach edukacyjnych wymagających coraz mniej myślenia. Jednak u ludzi mimo wszystko hołdujących temu niemodnemu i niepostępowemu zajęciu, jakim jest analizowanie otaczającej rzeczywistości i jej wpływu na własny byt, rodzą się pytania.  Miliony obywateli w krajach przyzwyczajonych jednak do tego, że w postaci aktu powszechnego głosowania są w stanie wpływać na kierunki polityki własnej organizacji państwowej, nie są chętne do oddawania owego nieuchwytnego, ale istotnego kawałka władzy.

W ostatnich dwóch dziesięcioleciach kraje euroamerykanskiego Zachodu, szczególnie te, skupione w Unii Europejskiej, organizacji dotąd międzypaństwowej wkroczyły na niezwykle niebezpieczną ścieżkę. Tutejsze elity polityczne, sformatowane na opanowanych przez lewicowych ideologów uniwersytetach, zjednoczone w ramach pewnego konsensusu co do lewicowego charakteru kierunków rozwoju społecznego, zaprzestały formułowania przeciwstawnych, czy choćby odrębnych wizji przyszłości. Przy zachowaniu cyklicznych procedur wyborczych, programy i idee z konieczności zastąpiły  podziały personalne i lojalność  formowanych wokół liderów plemiennych grup osobistych interesów. Jeśli ktoś chce z tym poglądem polemizować, niech wyjaśni, czym różni się dziś programowo na przykład  Socjaldemokratyczna Partia Niemiec od tamtejszej Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej. Obie reprezentują tę samą, opisywaną jako "lewicowo-liberalna" agendę, z różnicami tylko na poziomie drugorzędnych, nieistotnych szczegółów. Można posłużyć się każdym innym przykładem krajowym, francuskim, włoskim, brytyjskim, hiszpańskim, czy frakcji europarlamentarnych. Przypadłość wszędzie ta sama.

Fałsz i dysonanse w miarę łatwe do ukrycia w czasach prosperity, gdy uwagę mas bardziej przyciągały imprezy sportowe czy opinie kreowanych na autorytety "gwiazd" popkultury, w czasach kryzysowych wychodzą na wierzch z całą ostrością. Jako przyczyny coraz mocniej bijących w codzienne życie mas niedogodności.

W Europie dla lewicowo-liberalnych elit (używajmy nadal tego zgrabnego eufemizmu, jest bardzo wygodny) znakomitą protezą dla utrwalania jednobiegunowego  systemu stała się UE, a dokładniej jej biurokracja centralna. W całości pochodząca z nominacji i kooptacji, w 100% niepodlegająca żadnym procedurom okresowej demokratycznej weryfikacji. Stabilna, wysoko opłacana, niekontrolowana, zarządzająca ogromnymi sumami pochodzących z obciążeń podatkowych europejskiej populacji środków publicznych. Czy w takiej sytuacji może dziwić, że taka grupa, korzystając z pozycji, możliwości i wpływów z jednej strony dąży do ich utrwalenia i rozszerzania, a z drugiej jest, jak coraz częściej się to ujawnia, siedliskiem korupcji (rozumianej jako czerpanie osobistych korzyści majątkowych z zajmowanych stanowisk urzędniczych) na ogromną skalę?

Bez złudzeń, to nie ludzie są tak bardzo źli, to system. Nie da się opowiadać, że socjalizm tak, wypaczenia nie. Sam tak zwany Parlament Europejski, setki polityków i tysiące urzędników, królewsko opłacanych za minimalny wysiłek i nieistotną pracę to symbol i emanacja systemu i obraz systemowej korupcji.  Tu dochodzimy do pytania zasadniczego. Czy PE jest instytucją demokracji, czy drogim parawanem? Odpowiedź może być jedna. Nie istnieje Demos Europejski. Inne są tradycje, przyzwyczajenia, potrzeby i interesy Portugalczyków, inne Finów. Bez  dḗmos politikon, wspólnoty opartej o terytorium, kulturę,  przeszłość i interesy nie ma mowy o demokracji, co najwyżej o jakiejś jej przymiotnikowej imitacji. Bez różnicy czy nazwać ją socjalistyczną, czy liberalną.  Fasadowe kompetencje europarlamentu, minimalne obowiązki europosłów kontrastują jaskrawo z ich uposażeniem. Po co więc ten karmnik? Dla związania z Unią taką, jak jej zarządcy ją rozumieją i uzależnienia materialnego dużej grupy polityków krajowych. Cóż elekcja każdego z nich ma wspólnego z jego działalnością europarlamentarną? Ich wybranie jest przecież funkcją aktualnego rozkładu sił partyjnych w jego kraju.

Biurokracja centralna Unii Europejskiej jak każda biurokracja zdradza tendencje do rozrostu, a uzasadnieniem tego rozrostu ma być zdobycie przez nią coraz większych kompetencji do regulowania coraz to nowych dziedzin życia Europejczyków. Przypomnijmy, bez okresowej kontroli i weryfikacji rządzących. Coraz mniej liczy się ona także z literą traktatów, czyli umów międzynarodowych, które ją ustanowiły — w drodze coraz bardziej karkołomnych interpretacji traktatowych zapisów, które produkuje kolejne nominowane ciało zwane Trybunałem Sprawiedliwości Unii Europejskiej, które uzurpuje sobie nieprzyznane mu traktatowo prawo do odgrywania roli europejskiego sądu najwyższego. Wstydliwie milczy się za to o podnoszonej niegdyś zasadzie subsydiarności, głoszącej, bardzo słusznie, że zadania i kompetencje powinny być lokowane na możliwie najniższym szczeblu, a przekazywane wyżej jedynie w przypadkach koniecznych.

Globalne wstrząsy ostatnich lat coraz wymowniej ukazują słabości systemu UE, zbliżającego się do wzorców byłego Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, podobnie kierowanego przez niewybierane władze, w którym interesy i tożsamość wielu narodów przykryć i przełamać miała ideologia. Ideologia Zielonego Ładu i Płonącej Planety bije dziś Europejczyków po kieszeniach, coraz bardziej centralnie sterowana, przeregulowana dyrektywami gospodarka kuleje i traci konkurencyjność, migracjonizm zdewastował poczucie bezpieczeństwa. Nie ostało się także poczucie funkcjonowania demokracji jako istoty władzy, skoro wyniki wyborów nic nie zmieniają. W Rosji i Korei Północnej głosowania też się odbywają. Więc może, skoro jeszcze można, czas zmienić nie jednego lewaka u władzy na drugiego, a wymienić całe zmurszałe i nieogarniające rzeczywistości elity?

Czy w tej sytuacji może dziwić rosnąca kontestacja niewydolnego i nieskłonnego do zreformowania się w rozsądnym kierunku systemu? A on nie może się zreformować bez utraty ogromnej władzy przez dziedzicznych brukselskich i sterujących brukselskimi z największego Eurolandu mandarynów.

Ludzi, którzy zauważyli niebezpieczeństwo marszu lemingów w przepaść, i postanowili nadać polityczne oblicze alternatywnym koncepcjom przyszłości Europy, słusznie i od podstawy — czyli od własnych krajów, nazwano "populistami". Usiłując nadać tej nazwie pejoratywne znaczenie. Ale odrobinkę lepiej wykształceni wiedzą, że "populus" to to samo co "demos". Tylko w innym języku. Zarzucanie  politykom wsłuchiwania się w głos ludu jako zdrożnego i niewybaczalnego przestępstwa, godnego potępienia, zakazu działalności i "otaczania kordonem sanitarnym" mówi wiele. O stawiających ten zarzut.

Jak potoczą się dalsze losy kontynentu? Póki co, w rękach politycznego mainstrimu są ogromne aktywa nacisku. Mimo to alternatywa rośnie w siły w kolejnych krajach, nawet w rzekomo najbardziej korzystających z Systemu Niemczech. Bo przecież korzysta przede wszystkim nie lud, a coraz bardziej wyobcowane elity. Lud rozgląda się wokół i coraz mniej wierzy telewizji, że istotnie siedzący na wygodnym i dobrze opłacanym fotelu urzędowego cenzora  euroentuzjastyczny Kur wie lepiej.


Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (9)

Inne tematy w dziale Polityka