Była analfabetką. Chodziła co prawda przez trzy zimy do wiejskiej szkoły ani nigdy nie nauczyła się czytać ani pisać. Nauka ją nużyła, nie rozumiała do czego służą czarne znaczki w książkach i po trzech zimach przestano ją do szkoły posyłać. Bardziej zajmowało ją gospodarstwo, w swoim czasie została jedną z najbardziej poważanych gospodyń we wsi. Któryś z przemądrzałych wnuków przypuszczał, że mogła mieć dysleksję, która ujawnia się to tu, to tam w coraz rozleglejszym rodzie.
Posługiwała się książeczką do nabożeństwa, bardziej dla formy, niż z potrzeby, bo znała wszystkie jej modlitwy na pamięć. Otwierała na chybił trafił i czytała zupełnie dla mnie, pięciolatka, niezrozumiałe: Ja jestem Pan, twój Bóg, który cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli. No bo przecież nikt z rodziny nie był nigdy w Egipcie, o którym zresztą też nie miałem pojęcia.
Ciekawa sprawa z tym Dekalogiem i z moralnością, bo jej moralność bardzo różniła się od moralności nauczanej przez dzisiejszych biskupów, dla których to moralność zaczyna się od pępka w dół i kończy od kolan w górę. Dla niej ważniejsze były wszystkie inne nakazy i zakazy. Ale oprócz tego istniała, podzielana chyba przez ogół wiejskiej społeczności moralność, która jak gdyby do naszych czasów się nie uchowała, a im bardziej o tym myślę, tym bardziej ją doceniam. To była moralność chłopska, moralność (ciężkiej) pracy i szacunku dla jej owoców. Nakazem moralnym było staranne czyszczenie narzędzi pracy i przechowywanie ich w porządku, w przeznaczonym miejscu. Szpadel, sierp, kosa, siekiera (zachowana do dziś) doglądane były, naprawiane w razie potrzeby, klepane i ostrzone przed użyciem. Ten kto szanował narzędzia był szanowany. Praca trwała od świtu i dojenia krów po zmierzch, z przerwami na posiłki. Kto ociągał się z wyjazdem w pole nie zasługiwał na szacunek. Godne szacunku było dorabianie się i powiększanie gospodarstwa, i w tym względzie moi dziadkowie byli jednymi z najbardziej godnych szacunku gospodarzy we wsi. Bogactwo wynikające z pracy było dobre, człowiek, który je pomnażał był moralny. Moralność objawiała się w hodowli najbardziej mlecznych krów, w najpełniejszych kłosach pszenicy czy żyta, w najbardziej zadbanych ogrodach warzywnych. Alejka, która prowadziła od wiejskiej drogi do gumna była wyprzątana, zamiatana i wysadzana bzem, goździkami, piwoniami, narcyzami, nasturcjami, georginiami, a przy samej furtce oszałamiająco pachnącym we wczesnoletnie wieczory szpalerem jaśminowym. Utrzymywanie porządku w obejściu też należało do sfery moralności.
Ta moralność zdaje się być zapomniana i w pogardzie, więcej cenione są wymysły szlacheckie, niż "chłopskie tyranie" i "chłopska chciwość", że o gorszych epitetach na te chłopskie i wiejskie cnoty nie wspomnę.
Jej czasoprzestrzeń objmowała obszar o promieniu dwóch-trzech mil polskich i co najmniej dwa-trzy pokolenia przeszłe i trzy pokolenia obecne, z pradziadami, dziadkami, rodzicami, rówieśnikami, dziećmi i wnukami. Zmarli bylo obecni na tych samych prawach, co żywi, tworzyli czasowo-przestrzenną sieć odniesień, która tworzyła cały pojęty świat. Gdy wybralismy się z kuzynem na wycieczkę rowerową do wsi odległej o kilkanaście kilometrów, do jego szkolnego kolegi potrafiła po powrocie i zdanym przeze mnie sprawozdaniu umieścić kolegę w tej sieci, jako jednego z odleglejszych, piątego lub szóstego stopnia krewnego. Wyglądało - i zapewne tak było - że znała stosunki rodzinne w okolicy i powiązania, nawet bardzo odległe z naszymi rodami Gawidzieli czy Boguszów. O każdym chyba z setek tych odległych, nieżyjących już krewnych snuła przeróżne opowieści, w ten sposób jak gdyby wywołując ich wątłe, nieme cienie i przywracając na chwilę do życia, pozwalając ogrzać się w obecności żywywch.
Były też inne opowieści. O wiejskich wyrostkach, zorganizowanych w bandę i napadających na uciekających z transportów i obozu przejściowego Żydów. I o najbliższych sąsiadach, o których podobno wiadomo było, że zabili przechowywanych Żydów, a trupy wyrzucili daleko w pola. Sąsiedzi zaraz po wojnie wyjechali ukradkiem gdzieś w nieznane i wszelki ślad po nich zaginął, został po nich opuszczony sad i zasypana do połowy studnia, Ten sad kusił nas swoją tajemniczością i obfitością niezbieranych przez nikogo wiśni, agrestu i wczesnych jabłek.
Była też opowieść, kilkakrotnie przez babcię zaczynana i nigdy niedokończona, tak jak gdyby nie znajdowała dla niej odpowiednich słów próbując zrozumieć, co się włąściwie stało w ten okrutny, wojenny czas. Którejś nocy, w czasie wielkiego wysiedlania Żydów, pojawiła się żona i córki miejscowego kupca zbożowego z prośbą o przechowanie. Kupiec był dobrym znajomym rodziny, szanowali się nawzajem i lubili z dziadkiem i za każdym razem, gdy się spotykali w interesach prowadzili długie dyskusje na przeróżne tematy. Teraz dziadek już nie żył, umarł na samym początku wojny. Babcia została postawiona przed najtrudniejszym w życiu wyborem. Sumienie nakazywało pomóc, ale opowieść kończyła się zawsze urwanym zdaniem "było w domu jeszcze czworo dzieci..." (z pięciorga, najstarszy wuj już się ożenił i wyprowadził na swoje). Żona kupca i córki przenocowały noc czy trzy ale dłużej zostać im nie pozwolono.
Babcia umarła w 1980, 20 lat później postanowiłem dowiedzieć się, co się właściwie wydarzyło, zacząłem wypytywać ciotki, a następnie innych, starszych mieszkańców wsi. Okazało się, że zaprzyjaźniona rodzina ukrywała się u dość bliskich sąsiadów i przeżyła w całości wojnę. Rozmawiałem z jedynym wówczas jeszcze żyjącym synem Sprawiedliwych sąsiadów. Odnalazłem drugich Sprawiedliwych w pobliskiej wsi, dowiedziałem się wszystkiego o każdej chyba ukrywającej się rodzinie żydowskiej. Ale dowiedziałem się też o szmalcownictwie, anonimowych donosach do niemieckiej policji w co najmniej dwóch przypadkach.
Wieś, wytrącona w wojnę z rytmu życia, regulowanego czasem pracy i świąt, zasklepiła w sobie pamięć o okrutnych latach, ale wszystko było wiadome. Kto ukrywał i ratował a kto grabił i wydawał.
Inne tematy w dziale Kultura