Jerzy George Jerzy George
515
BLOG

PiS dorabia się własnych elit intelektualnych

Jerzy George Jerzy George Polityka historyczna Obserwuj temat Obserwuj notkę 12

Osoby z niespecjalnym rozeznaniem społeczno-demograficznej sytuacji przedwojennych Niemiec, ale ze zdroworozsądkowym podejściem do życia, mogą sobie wyobrażać, że w pamiętnym roku 1933 w Niemczech żyło Bóg wie ilu Żydów, w każdym razie co najmniej sześć razy tyle, co w Polsce, skoro Niemcom było z nimi tak nieznośnie, że aż zapragnęli się ich wszystkich pozbyć.

W rzeczywistości sprawa przedstawiała się trochę inaczej, a w zasadzie to na odwrót. Gdy Hitler dochodził do władzy, 67-milionowe Niemcy uginały się pod brzemieniem 522-tysięcznej masy Żydów stanowiącej aż 0,78% całej populacji. Dla porównania, za Mościckiego w 32-milionowej Polsce żyło w tym samym mniej więcej czasie 3,131 miliona osób żydowskiego pochodzenia, co stanowiło blisko 10% społeczeństwa.  

Niemcom z taką demografią przyszłoby się chyba pochlastać. A Polacy, jak to Polacy, nie dość, że się nie pochlastali, to palcem nie kiwnąwszy czekali, aż inni rozwiążą ich demograficzne problemy – naziści żydowski, sowieci białorusko-ukraiński, który też był niewąski, bo około 17-procentowy. No i teraz musimy świecić gałami, że Polska jest najbardziej homogenicznym krajem w Europie. Sowiecka Rosja przy okazji rozwiązania kwestii etnicznej przemeblowała nam również kraj, widząc że też z utęsknieniem czekamy, aż ktoś za nas to zrobi. 

Do czasu - znaczy się do upadku komuny – to karygodne nieróbstwo jakoś nam uchodziło na sucho, ale w końcu nadszedł czas odsłonięcia nagiej prawdy o Polakach. Niehomogeniczne kraje kręcą seriale na temat swoich matek i ojców zaszokowanych polskim antysemityzmem. Gazetom multikulturowych społeczeństw nie schodzą ze szpalt polskie obozy śmierci, a jeśli już, to przelewając się na karty ich podręczników do historii. Zdenazyfikowany do gołej kości tygodnik Der Spiegel wpisuje Polaków na listę pomocników Hitlera. Pod listą Der Spiegla parę lat później kładzie swoją pieczęć Izrael rękoma ministra Katza, posła Lapida i premiera Netanyahu. Postnarodowe demokracje załamują ręce nad naszymi pochodami niepodległości, niechęcią do uregulowania kwestii zagrabionej własności i odwieczną nienawiścią polskich obywateli do gejów, lesbijek oraz wszystkich pozostałych pięćdziesięciu płci.   

Polska lewica - krajowa, zagraniczna i wielopłciowa - wspiera na tym odcinku multikulturowe społeczeństwa Zachodu jak tylko może. Na omówienie wkładu Grossa, Michnika i Całej w dzieło sanacji naszej historii wylano już tyle farby drukarskiej i internetowych elektronów, że nie ma sensu dolewać więcej. Nie sposób jednak pominąć Andrzeja Ledera, który swoją „Prześnioną rewolucją” poważnie zagroził pozycji wyżej wymienionych liderów odbrązowiania polskiego etosu. Zwłaszcza że do książki tej bezpośrednio odnoszą się trzy pierwsze akapity niniejszej notki. Profesor Leder oczywiście nie u wszystkich znalazł zrozumienie. Pewien polski internauta na przykład pisał o jego pisarskim dokonaniu w następujący sposób:  

„Frywolna teza Ledera, że Hitler i Stalin, likwidując 6 milionów polskich obywateli, spełnili najskrytsze marzenia połowy pomordowanych, przyjmowana jest przez sympatyków lewicy niczym prawda objawiona. 

Dla mnie nazywanie „rewolucją” wieloletniej krwawej łaźni, jaką ci dwaj bandyci urządzili mieszkańcom Polski, to kpina ze zdrowego rozsądku. Poczynione przez Ledera założenie, że bez tej „rewolucji” w II Rzeczpospolitej nie dokonałby się żaden postęp społeczny jest ordynarnym nadużyciem intelektualnym. Ale czytelnicy szczycący się posiadaniem serca po lewej stronie zupełnie tego nie dostrzegają i ręce same składają im się do oklasków. 

Profesor Leder zarzuca współczesnym Polakom niezdolność do samookreślenia się i oczekuje od nich rozliczenia się z zaistniałej w latach 1939-1956 „rewolucji”. Lewicowy czytelnik bezkrytycznnie akceptuje te banialuki. Już zdążył zapomnieć, że wzmiankowana „rewolucja” w języku profesora oznacza również zbrodnię Holocaustu, i nie rozumie, że to właśnie z tej zbrodni Polacy mają się przede wszystkim rozliczyć, by wreszcie dotrzeć do swojej tożsamości. Ale jak ma rozumieć, skoro pozwolił sobie zrobić ciepłą wodę z mózgu?” 

Innymi słowy profesor Leder ma do nas żal o niespełnienie jego dwóch głównych postulatów. Po pierwsze zamiast sami rozprawić się z ziemiańską dominacją na rzecz ludu pracującego, zostawiliśmy Niemcom i Rosjanom do wykonania tę robotę. Po drugie zamiast natychmiast docenić epokowe znaczenie tej rewolucji, a przynajmniej później pamiętać o niej, po prostu prześniliśmy ją i najwyraźniej dalej śnimy, skoro korzystając z jej owoców uporczywie wzbraniamy się przed wzięciem odpowiedzialności za jej przebieg, czyli za wymordowanie Żydów, na których polskie ziemiaństwo się opierało, i za brutalną likwidację samego ziemiaństwa, na którym stała cała kultura minionej Polski. Profesor chyba jednak trochę za dużo od nas wymaga. 

Osoby miejscowe, niespecjalnie zainteresowane zagranicznymi mediami, może nie wiedzą, jak się w nich mówi i pisze o bieżącej polskiej polityce. Ale ja jestem nietutejszy i siłą rzeczy wiem. Otóż gdy zachodnie media pochylają się nad obecnym polskim rządem, to w ich omówieniach nigdy nie jest to po prostu rząd, tylko zawsze rząd taki czy inny. W najłagodniejszej formie rząd Prawa i Sprawiedliwości określany jest jako rząd prawicowy lub konserwatywny, w formie mniej łagodnej – jako rząd populistyczny, w formie jeszcze mniej łagodnej – jako rząd skrajnie prawicowy, a w formie już całkiem niełagodnej – jako rząd nacjonalistyczny. Stąd już tylko krok do rządu skrajnie nacjonalistycznego lub zgoła faszystowskiego, ale jak dotąd żadne poważniejsze zachodnie media nie pozwoliły sobie na takie przekrocznie granic przyzwoitości, co trzeba im sprawiedliwie oddać. 

Mając powyższe zakodowane głęboko w pamięci i odruchach, wcale się nie zdziwiłem, wręcz przeciwnie, zareagowałem ziewnięciem, ujrzawszy tytuł publikacji w waszyngtońskim portalu Brookings z 24 lipca: „Imaginary Muslims: How Poland’s populists frame Islam” („Urojeni muzułmanie: Jak polscy populiści przyprawiają gębę Islamowi”). Pierwsze zdanie artykułu też przyjąłem jako początek znajomej do znudzenia melodii: „W Polsce prawie nie ma muzułmanów”. W następnym ułamku sekundy wyjaśnia się, że jest ich mniej niż 0,1% populacji i od razu jakby staje się jasne, do czego rzecz zmierza. Islamofobia bez muzułmanów, antysemityzm bez Żydów – stara, zdarta płyta. A tymczasem okazuje się, że niekoniecznie. W artykule wprawdzie powtarzają się co jakiś czas slogany o populizmie polskiego rządu, ale sam artykuł jest rzetelny. Rzetelny jest zarys historii muzułmańskiej obecności w Polsce, poczynając od Kazimierza Wielkiego i kończąc na wojnie czeczeńskiej w 1994 roku, rzetelny jest opis krajobrazu polskiej prawicy, rzetelne jest przedstawienie pozycji kościoła wobec napływu muzułmanów do Europy, rzetelne jest również wyliczenie i omówienie przyczyn, dla których konserwatywne rządy Polski, Węgier czy Włoch mają nieprzchylny stosunek do muzułmańskiej imigracji. I przy tym wszystkim czytelnik nie może pozbyć się wrażenia, że autorzy artykułu jakby ze zrozumieniem podchodzą do racji podnoszonych przez konserwatystów. 

Nie mam zamiaru analizować tego artykułu, jest zbyt długi i szczegółowy jak na moje możliwości, chcę tylko się odnieść do ostatniej kwestii. Zrozumienie. Skąd u licha ono się wzięło pod takim tytułem i wśród tylu negatywnych uwag na temat populizmu? 

Bez teorii spiskowej ani rusz. Na pierwszy ogień idą oczywiście autorzy. Nie zwróciłem uwagi na ich nazwiska stojące jak wół na początku artykułu i czytając byłem cały czas przekonany, że to jakiś mądrala z New York Timesa, czy innego Washington Posta - fakt, że trochę bardziej rozgarnięty w polskich sprawach niż dajmy na to Fareed Zakaria czerpiący całą swoją wiedzę o Polsce bezpośrednio z ust państwa Applebaumów. Tymczasem po dojechaniu do końca i powrocie do nagłówka spotkał mnie mały szok. Autorami są nasi! Agnieszka Dudzińska i Michał Kotnarowski. Google pomógł mi rozpracować tę parę gagatków, ale ograniczę się tylko do ujawnienia danych osobowych pani Agnieszki. Otóż pani Agnieszka jest polskim socjologiem na żołdzie PiS-u. (Tylko proszę nie brać tego zbyt dosłownie.) PiS w 2018 roku dwukrotnie zgłaszał jej kandydaturę na stanowisko rzeczniczki praw dziecka, ale polski parlament dwukrotnie tę kandydaturę odrzucił. Za mądra była na to stanowisko, za dobrze wykształcona, ze zbyt dużego miasta pochodziła? Nie wiadomo, Wikipedia tego nie wyjaśnia. Ale fakt, że ktoś taki ze zrozumieniem pisze o polityce PiS i kamufluje to wtrętami o populizmie jego polityków – zastanawia. I teraz dochodzę do centralnego punktu swojej teorii spiskowej. Tak już przywykliśmy, że intelektualne elity mają prawo bytu tylko po stronie lewicy, że możliwość istnienia ich na prawicy z automatu jest odrzucana. Tymczasem casus pani doktor Dudzińskiej zdaje się wskazywać, że PiS w ciągu 8-letniej smuty po wyborach 2007 roku i w trakcie 4 lat absolutnych rządów po cichutku, bez hałasu dorabiał się swoich własnych elit, które kto wie czy za jakiś czas nie wysuną się na pierwsze miejsce.     


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka