Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
545
BLOG

"Avatar" - prymitywna agitka Camerona

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Kultura Obserwuj notkę 63

Na „Avatarze” byłem już ponad tydzień temu. Nawet chciałem napisać o tym filmie parę słów, ale zaczęły się dziać ważne sprawy w polityce i jakoś się nie złożyło. Skoro jednak jest weekend i nastrój może trochę swobodniejszy, te parę słów jednak napiszę, szczególnie że w Salonie24 pokazały się dwa teksty na temat „Avatara”: Rybitzkiego i polemiczny Cameela (być może były jeszcze jakieś, ale na nie nie trafiłem.
Recenzji Orlińskiego, o której obaj wspominają, nie czytałem, ale mogę się domyślać po opisach, co w niej było. Idąc na „Avatara” nie czytałem zresztą żadnych recenzji, tylko skrótowe opisy. Poszedłem, ponieważ obiecywałem sobie wiele po Cameronie jako twórcy wielkich filmowych widowisk, ponieważ lubię dobre kino SF i ponieważ chciałem sam sprawdzić, czy technologia, w jakiej powstał film, jest faktycznie aż tak rewolucyjna.
Stronę technologiczną filmu zostawmy tu jednak na boku. Dość powiedzieć, że robi to pewne wrażenie, ale nie bardzo wiem, na czym miałaby polegać owa rewolucyjność, skoro kino 3D jest obecne już od jakiegoś czasu, wspomagane jedynie polaryzacyjnymi okularami. I tak samo jest w przypadku „Avatara”.
Jeśli zaś idzie o fabułę i przesłanie filmu, na widowni towarzyszyło mi coraz większe zdumienie. W miarę, jak mijał czas – a „Avatar” do krótkich filmów nie należy i spokojnie, bez żadnej straty, można by go skrócić o dobre 40 minut – oczekiwałem jakiegoś przełamania coraz nieznośniejszej konwencji, jakiego puszczenia oka do widza, jakiejś niespodzianki, jakiegokolwiek znaku, że reżyser ma choć ślad dystansu do swojego filmu. Ale nic takiego nie nastąpiło. Dzisiaj więc mogę już całkowitą pewnością napisać: „Avatar” to film do bólu schematyczny, sztuczny, bez polotu, powielający powtarzany w kinie do znudzenia schemat, z papierowymi bohaterami, których motywacje są niejasne albo wydumane.
Owszem, można zrobić film, który posługuje się zgranymi konwencjami, pod warunkiem, że reżyser daje nam znać, iż z tego zgrania zdaje sobie sprawę i bawi się schematami. Tak robi i z tego jest znany Quentin Tarantino. W „Avatarze” jednak tego nie ma. „Avatar” jest śmiertelnie seriozny od początku do końca. Owa sieriozność jest posunięta tak daleko, że brakuje nawet charakterystycznych dla amerykańskiego kina momentów rozśmieszających (jakiejś błazeńskiej postaci, rozluźniających epizodów itp.). W połączeniu z naiwnością, banalnością fabuły owa sieriozność robi dość przygnębiające wrażenie.
Co zaś do ideologicznego przesłania fabuły (celowo używam tu mocnego słowa „ideologiczny”, bo takie ono właśnie jest), mieści się ono doskonale w politycznie poprawnym nurcie ekofanatyzmu. Przy czym Cameron tak ustawia akcję i bohaterów, żeby przypadkiem nie było najmniejszych wątpliwości, kto tu jest dobry, a kto zły. Pod tym względem „Avatar” czerpie, może nieświadomie, ze wzorów sowieckiego kina propagandowego (walka z kułakami, sabotażystami itd.). Jak jest wojskowy, to wiadomo – musi być zły do szpiku kości. Nieważne, że jego działania tak gdzieś od połowy filmu nie mają nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem, zasadami taktyki, jakąkolwiek zrozumiałą motywacją. Kogoś takiego nikt normalny nie wynająłby do ochrony nawet hurtowni z majtkami, bo w biznesie ochroniarskim są potrzebni fachowcy, a nie psychopaci, ale Cameron potrzebował akurat psychopaty.
Mamy szefa misji, ogarniętego żądzą bezwzględnego zysku, mamy do bólu szlachetną panią doktor, która rozumie dobrych i krzywdzonych tubylców, przytulających się do drzewek. No i mamy głównego bohatera, który, zmieniając front, nie przeżywa żadnych rozterek, żadnych konfliktów lojalności, żadnej refleksji, czy warto zdradzać własną rasę. Charakterystyczne zresztą, że ten zarzut – zdrada własnej rasy – pada jedynie z ust ochroniarza psychopaty, czyli jest przez reżysera natychmiast dyskredytowany.
Ludzie w ogóle nie są – poza garstką „dobrych” – przedstawieni w Avatarze zbyt korzystnie. Przylecieli na obcą planetę łupić i zabijać, bo u siebie zniszczyli już wszystko, co było do zniszczenia. Przy czułych, wrażliwych, bohaterskich i nieskalanych tubylcach wypadają jak banda prymitywów. Tubylcy natomiast chodzą po lesie, głaszczą drzewa, każde zabite zwierze przepraszają, że musieli je zabić i są chyba ewenementem na skalą kosmiczną: nie wojują ze sobą nawzajem, są łagodni jak baranki, a jednocześnie wojowniczy.
Przykro mi to pisać, ale jest „Avatar” po prostu prymitywną, ekologiczną agitką, przy której „Titanic” wydaje się wiekopomnym arcydziełem.

Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura