Ignatius Ignatius
72
BLOG

...w Piekle będą pamiętać: XXXX-lecie Vader - Relacja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

1.09. 2023 w katowickim P23 odbył się wyjątkowy koncert w ramach jubileuszowej trasy Vader. Zestawienie czterdziestolecia, które wypada w tym roku, z nazwą zespołu Vader, sprawia że przecieram oczy ze zdumienia...

Wydarzeniu towarzyszy, specjalnie na tę okoliczność przygotowane, zaktualizowane wznowienie biografii olsztyńskiego zespołu, którą popełnił Jarosław Szubrycht. Autor biografii osobiście towarzyszył Vaderowi na trasie promując swoją książkę.

Na większości przystanków trasy, jubilatów wspierały dwa zespoły, które na przestrzeni lat dzieliły deski: Dopelord i Frontside.

Pierwsza jakościowa zmiana jaką dostrzegłem od ostatniego koncertu w P23 to, obecność tlenu. Czyżby wyciągnęli wnioski po Metal Doctrine Festiwalu? Ostatecznie jednak wystarczyło powietrza na otwierający stawkę Dopelord.

Dopelord

Na przekór malkontentom bardzo dobrze, że managnent Vadera wspiera takie grupy jak Dopelord - zespół pasjonatów, którzy grają to co chcą, nie oglądając się na nikogo. Napędzani (wolno, bo wolno ale jednak do przodu) pasją stołeczni stonerowcy godni są szerzenia swojej upalonej muzyki. Inna sprawa, że nie pogardziłbym szwedzkim Vomitory, (świętuje z Vaderem na europejskiej odnodze trasy) który wpadł do Olsztyna ale uważam, że skład urodzinowej trasy był optymalny.

Trudno ich twórczość traktować jako stosowna rozgrzewka przed Frontside czy przed Vader, ale to kawał naprawdę dobrej muzyki, z licznymi brzmieniowymi nawiązaniami do lat 70. Żeby niebyło gitarzysta Paweł Mioduchowski drzeć japę potrafi i nawet udało im się mały młynek rozkręcić w momencie osiągnięcia żwawszego (jak na doom metal) tempa. 

Zaczęli standardowo dla siebie hymnem „Hail Satan”. Zwarty, rytmiczny z stworzonym do zbiorowego skandowania refrenem.

Po „Children of the Haze” wokalista Piotr Zin, w swoim zrezygnowanym stylu, zapowiedział, że zagrają kilka wolniejszych kawałków...  same pościelowy. Słowa (niemalże) dotrzymali i upichcili w stoner doomowym stylu tygiel zielonej magii inspirowanej kinem (popkultury)grozy lat 70. Pomajstrowali w programie od ostatniego razu kiedy widziałem Dopelord, wyszło to bardzo na plus czego najlepszym przykładem było wykonanie „Hedless Decapitator”. Dzięki temu Dopelord wprowadził - może nie tyle życia co dynamiki,  grając mięsiście z większą ilością jadu.

We are the bastards of doom

The devil is waitin' for you

Całości dopełniało wyśmienite nagłośnienie - brudne, odpowiednio przydymione brzmienie instrumentów. Czyste, melancholijne wokale Piotra uzupełniane przez gniewne growle Pawła. Partie solowe porywające ewidentnie widać że wiosłowy Grzegorz wciąż się rozwija. Każdy z instrumentalistów sprawiał wrażenie wyluzowanego skupionego na grze co zaprocentowało bardzo rasowemu scenicznemu zachowaniu, którego trochę mi brakowało ostatnio choćby na zeszłorocznym Mystic Festiwalu. Bodaj najjaśniejszym momentem występu bękartów zagłady, był śmiały popis solowej partii Grzegorza Pawłowskiego, który przy użyciu slide'u wygenerował dozę psychoaktywnego, słodkiego hałasu. 

Nie można nie wspomnieć o wyśmienitej pracy Piotra Ochocińskiego, który z pozoru topornie grzmiał swoją grą na bębnach, nadając tempo reszcie składu.

Pożegnali się rozbudowanym, wspaniałym „Doom Bastards”. Delikatny początek stanowił książkowy przykład ciszy przed burzą, która stopniowo przerodziła się w apokaliptyczną zagładę. 

Zdecydowanie lepiej niż ostatnio i to nie tylko ze względu na drobne zmiany w repertuarze, jak już wspomniałem to, że grali bez spiny, sprawiło że muzyka z nich płynęła swobodnie niczym dym z fajki wodnej. Słysząc i widzą Dopelord w takiej formie, ze spokojem czekam na piąty album, który ukarze się już w październiku. Szkoda tylko, że nie przemycili czegoś w secie z nadchodzącego krążka.

Piotr Zin na koniec proroczo rzucił, że nie jesteśmy gotowi na występ Vader, zalecając uzbrojenie się w pieluchomajtki...

Frontside

Okazuje się, że sosnowieccy metalcorowcy również świętują swój jubel (a nawet dwa) XXX-lecie działalności zespołu i XX-lecie albumu ...i odpuść nam nasze winy... (2002). Ehh na mentalnej mapie zespołów traktowałem ich jako młody, świeży zespół na polskiej scenie. Jeszcze trochę i łatka oldschoolu do nich przylgnie...

Jako intro wybrzmiała Pantera: „Mouth for War”, emocje sięgały zenitu, to pierwsze sztuki z nowym gardłowym zwanym Mollie. To ogólnie pierwsze koncerty Frontside od czterech lat. 

Nowy wokal na pokładzie oznacza nowe rozdanie. Jednak jak widać nawet Frontside dopadła nostalgia i uzasadniona chęć świętowania jubileuszu swojej drugiej płyty, która właśnie doczekała się wznowienia. 

Okazało się to wspaniałą okazją do zaproszenia na trasę pierwszego wokalistę, który współtworzył zespół i był jego frontmanem przez pierwszą dekadę istnienia. Dla wielu nowych i starych fanów to była naprawdę wielka chwila.

Na zawsze wojna, na zawsze śmierć

Mimo że zaczęli drugim albumem to przez skopane nagłośnienie początek wydawał się niemrawy. Nie tylko ja odczuwałem ewidentne niedobory, charakterystycznego dla Frontside z tego okresu, bezkompromisowego piekła w gitarach). Był to start na pół gwizdka (nie z winy zespołu) ale szczęśliwie rozkręciło się i czuć było ducha starego Frontside. Ostatecznie materiał z ...i odpuść nam nasze winy...(2002) wypadł miażdżąco, jeden po drugim druzgocący cios, mimo że dawno ich mię słuchałem okazuje się że teksty wryly się permanentnie w mozg nie tylko mnie bo wiele osób wtórowało zespołowi.

Oprócz odegrania połowy płyty zagrali jeszcze mieszankę hiciorów z ery Aumana (rzecz jasna wyjąwszy duologię z lat 2014-15, gdzie bawili się lżejszą, bardziej przebojową stylistyką). Jest to więc jedna z pierwszych sztuk bez Aumana (dziwnie było zmagać się z takim dysonansem poznawczym, ale w końcu się przyzwyczaję) bo jak to Demon stwierdził na dzieli rządzi teraz Mollie.

Jeszcze wstrzymuję się z oceną nowego wokalisty (muszę zobaczyć jeszcze z dwie sztuki z jego udziałem). Pewne jest to, że rzeczywiście ogarnia temat i dzielnie radzi sobie z schedą po swoich poprzednikach. Nie można niczego zarzucić jego wykonaniom takim sztosom jak „Początek końca Ziemi”, „Zapalnik”, czy „Granice rozsądku”. Widać było, że zarówno młodzież jak i starszyzna bawiła się przednio.

Nurtowało mnie jak sobie Mollie poradzi z pieśniami, gdzie występują wtręty z czystymi wokalami. Dopiero mogłem o tym się przekonać podczas ostatniego frontsideowego szlagiera tego wieczora pt. „Naszym przeznaczeniem jest płonąć” - z obowiązkowym machaniem rączkami. Wyszło to całkiem sympatycznie i dobrze to rokuje na przyszłość. Zresztą nie ma oczym mówić, reszta składu byle kogo do sitka by niedopuściła.

Niewątpliwym gwoździem programu były dwa kawałki z Astkiem: „Ulice nienawiści” i „Bóg stworzył szatana”. Rzeczywiście to był dla mnie najjaśniejszy punkt programu i unikalna okazja do skonfrontowania trzeciego z pierwszym wokalistą. 

Nie przypominam sobie aby Frontside sięgał po cudzy repertuar, a tu proszę taka niespodzianka. Zagrali cover Sepultury: „Territory”. Jego obecność nie do końca przypadkowa, bo padło kawałek z Chaos AD (1993) z albumu, któremu stuknęło trzydziestolecie. Sądząc entuzjastycznej reakcji gawiedzi trafili celnie. 

Mollie sprawnie sobie radzi z trzydziestoletnim dziedzictwem, które spadły na jego barki w momencie dołączenia do zespołu.

O ile stary fan pogodzi się z faktem dokonanym,  że Mollie nie jest i nie będzie Aumanem.

Jeszcze starszy fan pogodzi się z tym, że: Astek nie wróci. Auman to nie Mollie, to jest szansa na skuteczne przedłużenie życia Frontside o następną dekadę.

Teraz pozostaje czekać na premierowy materiał ze stajni Frontside. To będzie prawdziwy sprawdzian dla pięciu wspaniałych chłopców z piekła rodem.

Mosh był co raz bardziej zacny, co raz bardziej się nakręcało towarzystwo, choć to była zaledwie przykrywka przed tym co się działo na Vader.

Vader

Po „Ace of Spades”, który należy traktować bardziej jako sygnał do apelu, że zaraz się zacznie. Właściwym wprowadzeniem jest temat z Stawki większej niż życie (1968-69). 

I rozwarły się wrota piekła…

Zaczęli od hołdu dla Romana Kostrzewskiego czyli „Wyroczni” - umotywował to Peter w jednym z wielu sentymentalnych pogadanek w trakcie koncertu, że to wielka była inspiracja w momencie gdy Vader raczkować zaczynał oraz tym, że to Katowice a więc pamiętna Metalmania 86.

Trasa ta w zależności od miejsca posiadała lokalne niespodzianki i pod tym względem Katowice wyszły najgorzej... bowiem Wyrocznie Vader katował wszędzie po śmierci Kostrzewskiego, więc to żaden rarytas. W przeciwieństwie do takiego Krakowa (dodatkowo gościem był Jacek Hiro z którym wykonali cover Thin Lizzy „Angel of Death” a i James Steward wykonał kilka numerów), Poznania (sam Titus zawitał z którym zagrali „Overkill” aż prosiło się żeby  zagrali „Dancing in the Slaughterhouse,” który Vader scoverował), Warszawę, pomijam razem z macierzą Olsztynem - pod tym względem (szczęśliwie jedynie pod tym) Katowice wypadły blado. 

Jednak nie o gości tu chodzi. Grunt, że Vader utrzymuje wysoka formę. Regularnie zaliczając sztuki Vadera, stwierdzam że czwarty krzyżyk stymuluje pancerną grupę pod dowództwem Petera. 

Tak wczówającego się Generała dawno nie widziałem, udzielała mu się atmosfera pod sceną - i tu pozwolę sobie na porównanie z Davem Vincentem, który na tych samych deskach sceny występował tydzień wcześniej. Pod kątem ekspresji scenicznej 1:0 dla Petera.

Set był zdeterminowany przez okoliczności i był to najbardziej przekrojowy set od wielu lat. Co prawda i tak w dużej mierze oparty na żelaznym kanonie, wykonywanym chronologicznej kolejności. Po „Wyroczni” - wyjątkowo skuteczny wzniecacz pożogi, czas przyszedł na świętych ścinanie - tak zaczynało się pierwsze demo: Necrolust (1989): „Decapitated Saints” to pierwotny Vader w najlepszym wydaniu. W niecały rok od surowego dziś na to się ładnie określa mianem necro soundu - nastąpił skok jakościowy, równolegle z dogorywającą komuną, ukazało się drugie demo Morbid Reich (1990), profesjonalnie wydana taśma stała się jedną z lepiej sprzedającym nagraniem tego typu w historii (ponad 10.000 kopii) to był czysty tytułowy Chaos. Wybór jak najbardziej oczywisty, takimi sztosami podbijał Vader kolejne przyczółki na świecie. Jednak jak wiadomo program obu demówek niemal w całości został nagrany ponownie na potrzeby pełnogrającego debiutu. Wydanego przez brytyjską stajnie specjalizującą się w najwybitniejszych wyziewach - Ereache. W 1993 roku Vader stawia pierwsze kroki w zawodowstwie, metale w Polsce puchną z dumy w MTV, emitowany jest teledysk Dark Age nakręcony w Piekarach Śląskich.

Z The Ultimate Incantation (1993) zagrali jeszcze mocarne „Crucified Ones” i niszczyciela kręgów szyjnych „Vicious Circle” morderczo skuteczny do kółeczek, tańca grupowego jak i indywidualnego headbangingu.

Pod sceną była taka dzicz, że barierki niewytrzymały naporu (było to ewidentne niedopatrzenie organizatora) i w sumie przez chwilę było to nawet zabawne - zbliżyliśmy się do sceny o kilka centymetrów. Jednak brakło przez to miejsca dla obsługi,  gdyby ktoś decydował się na stagediving. Co gorsza okazało się, że zbliżaliśmy się zbyt blisko pirotechniki. Dopiero przy zapowiedzi Dark Age” udało się temu zaradzić, do tego czasu zaniechano korzystania z żywego ognia, nikt ostatecznie nie ucierpiał. To najlepiej obrazuje jak było srogo i nikt się nie oszczędzał - jednego zawodnika dosłownie wyrwało z trampka. 

Wracając do tego co się działo na scenie szybko przeleciał okres Sothis (1994) De Profundis (1995): utworem tytułowym i „Silent Empire” a więc kolejnymi stałymi punktami programu bez, którego nikt nie wyobraża sobie koncertu Vadera. To czas kiedy pozycja została ugruntowana w panteonie nie tylko europejskiego death metalu. Nie do przecenienia jest rola Petera, za to, że na przestrzeni dekad potrafił dobierać ludzi (a może to maszyny w ludzkiej skórze?) którzy są wstanie sprostać partiom ś p. Docenta... w tej roli obecnie bez zarzutu sprawdza się - Michał Andrzejczyk.

Druga połowa lat 90. to okres kiedy zespół wchodzi w nowe tysiąclecie z nowoczesnym, zdehumanizowanym death metalem - to kulminacja do której później Vader już tylko potrafił się zbliżać.

Wówczas doszło do jednej z niekończących się zmian personalnych - jednak na niespełna dekadę skład, w miarę się ustabilizował a przynajmniej dla wielu fanów stanowi kanoniczną konfigurację: Peter, Docent, Mauser + żonglerka basistami (Shambo, Saimon, Novy).

I nadeszła wielka chwila, na którą czekałem kilkanaście lat, na scenę został zaproszony gitarzysta Maurycy 'Mauser' Stefanowicz uzbrojony w swojego Washburna. Są to jego pierwsze występy od piętnastu lat.

Ten czas reprezentowała kolejna dawka esencjonalnych standardów: tytułowy monolit z trzeciej płyty „Black to the Blind” i holocaust blastów „Carnal” - po tylu latach, nadal są tacy, którzy próbują wtórować Peterowi, z jego magicznymi deklamacjami. Co ciekawe tak jak przed laty Mauserowi wentylator grzywę co sprawiało wrażenie nadnaturalnej emanacji prosty trick a cieszy.

Jak już tak wspominamy to z tą płytą Vader atakował ziemski glob, zarejestrowano wówczas jedną z najlepszych metalowych koncertówek - Live in Japan (1998).

Ale to był nadal przedsmak. Na przełomie millenium Vader wydał na świat swe dzieło wręcz  totalitarne - Litany (2000) Docent grający z precyzją automatu perkusyjnego, okrutne tempa, pierwsze bitewne pieśni... z tej płyty tektonicznej zagrali oczywiście „Wings” i „Cold Demons” ten drugi rzecz jasna wspomagany słupami żywego ognia wystrzeliwanego na rozkaz Generała Wiwczarka.

W nowe tysiąclecie Vader wszedł z inną płytą, wiedząc, że nie przeskoczą Litany (2000), postawili tak jak np. Slayer pozornie spuścić z tonu. Nagrali (po latach zyskujący i brzmiący nadal niezwykle świeżo) album Revelations (2002) w dużej mierze inspirowany 11.09.2001. To ostatnia z Dociem na perkusji płyta - potem była jeszcze towarzysząca jej EPka Blood (2003). Zagrali Epitaph (for Humanity)” a ja przypomnę tylko, że Vader w zeszłym roku ogrywał dużą część tejże płyty na trasie z okazji jej dwudziestolecia.

Przyszedł czas na bardzo rzadko ostatnio grane utwory z lat 2004-06 - przebojowy „Dark Transmision”, który na żywo bardzo ładnie napędza niezmordowanych maniaków. Po nim rozgrzało kolejne ognisko wojny błyskawicznej - „This is the War” batalii obliczonej na totalne wyniszczenie.

A pamiętacie pewne wrześniowe popołudnie w 2006 roku kiedy to Marek Sierocki zapowiedział w Teleexpresie: „Helleluyah (God is Dead)”? Ehh przecież to było wczoraj...

I zleciało jak z HIMARSa strzelił

Przyszedł nieuchronnie czas na przegląd twórczości Vader z ostatnich lat, gdzie już rarytasikiem były ewentualnie „Never Say My Name” z Necropolis (2009) i „Come See My Sacrifice” - ten drugi dlatego, że to było kolejne wielkie otwarcie Vadera, w składzie który w 3/4 ostał się do dnia dzisiejszego czyli: Pająk czarujący na swym wieśle i szarpiący grube struny Hal. Na koniec zagrali „Shock and Awe” z Sollitude in Madness (2020) po czym wybrzmiał Marsz Imperialny”. Nieuchronny znak, że to koniec.

To była jedna z najlepszych sztuk Vadera na jakich byłem. Ludziska pod sceną i w moshu nadal dają z siebie wszystko, mimo częstych tras nie widać przesytu. To pewnie dlatego, że z trasy na trasę Vader rośnie w siłę. Mam nadzieję, że znajdzie to swoje odzwierciedlenie na nowej płycie.

Na koniec sobie, fanom, Przedwiecznym, Vaderowi i Frontside życzę kolejnych owocnych dekad, aby nas bawili i rozrywali muzyką na żywca i tą zaklętą w fizycznych nośnikach.

100 lat!!!


Zobacz galerię zdjęć:

Dopelord
Dopelord Frontside Vader
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura