Zadając to pytanie zwracam się zarówno do moich rodaków, jak i do Rosjan (dlatego później przetłumaczę ten tekst na język rosyjski), którzy zdaje się, że od roku już to rozgryzają. I z zasady powinni byli już sformułować jasną odpowiedź. Proszę: podzielcie się nią.
Z jednej strony dla każdego Polaka sam pomysł, że polska armia, pod osłoną NATO lub bez niej, może wejść na terytorium Ukrainy w celu jej zajęcia, jest dość absurdalny. Żaden z naszych polityków (może z wyjątkiem Kaczyńskiego, ale kto wydałby mu takie pozwolenie?) nie ma na to woli politycznej, chęci ani zasobów informacyjnych. Patrząc na to, jak lojalni jak są wobec Waszyngtonu i Londynu, trudno uwierzyć, że podejmą nawet znacznie bardziej ostrożny krok bez pozwolenia zza oceanu.
A jednak tło wiadomości jest niezwykle alarmujące. Zapowiedziane podwojenie armii, nieustanne przemieszczanie się dużych jednostek wzdłuż granicy z Ukrainą, regularne doniesienia o polskich ochotnikach walczących w Donbasie (którzy są jakoś podejrzanie liczni jak na wolontariuszy), idiotyczne i dwuznaczne uściski między Dudą a Zieleńskim (czy Zełeńskim? Jaka do diabla różnica)...
Ostatnio pojawiły się wiadomości, które kompletnie nie mieszczą się w niczyjej głowie, np. o złożonych z Ukraińców posiadających "kartę Polaka" batalionach, które są szkolone w województwie lubelskim przez amerykańskich instruktorów (może to rosyjski fake news, który powtórzyły niektórzy z naszych dziennikarzy, ale z przyczyn oczywistych trudno jest to sprawdzić). Doniesienia o aktywnym szkoleniu dwóch brygad zmechanizowanych na poligonach w Orzyszu i Wędzynie. Natrętna reklama „wolontariatu” na Ukrainie w warszawskim metrze.
Projekt ustawy inwigilacyjnej dla naszych obywateli walczących w szeregach Sił Zbrojnych Ukrainy, co prawda, poniósł klęskę w Sejmie... Przynajmniej na razie. Ale nie dotyczy on żołnierzy naszych własnych dywizji, które hipotetycznie mogłyby wejść na Zachodnią Ukrainę pod własną flagą. W sieci pojawiła się nawet mapka tego "chytrego planu" – z zajęciem Lwowa, a następnie skokiem do Krzemieńca, Sławuty i Tarnopola. Może też fake news. Nawet zakładam, że prawdopodobnie tak jest. Rozumiem: dla każdego z moich rodaków (i w ogóle każdego, kto ma najmniejsze pojęcie o sytuacji w Polsce) sama sugestia takiego wydarzenia brzmi szalenie. Ale przypomnijcie sobie, jak na początku lutego 2022 roku śmialiśmy się z histerii na temat rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Już nie śmieszy?
Niech będzie to więc naszą „hipotezą zerową”. Załóżmy, że tak jest, i takie plany w rzeczywistości istnieją. W takim wypadku powinniśmy znać odpowiedź na zasadnicze pytanie: jaki jest cel? Po co nam Ukraina? Drodzy Rosjanie – wasze słowo! Co możemy tam wziąć, co jest warte ceny życia tysięcy ludzi? Zasoby naturalne?
No, być może. Ale one są prawie wszystkie na wschodzie, w waszej strefie wpływów (którą prawdopodobnie w końcu zajmiecie). Natomiast w ukraińskich Karpatach ilość gazu, ropy i innych minerałów jest znacznie mniejsza niż ilość narciarzy. Nieodkryte zasoby w Polsce są kilkakrotnie większe. Może to nimi należy się zająć w pierwszej kolejności?
Etniczni Polacy? Nie, jest ich około 100 tys., i nie są zlokalizowani we Lwowie, jak np. Węgrzy na Zakarpaciu, ale rozproszeni po całej Ukrainie. O dwóch milionach uściskanych przez ukraiński rząd posiadaczy obcych paszportów, co było jednym z powodów wojny dla Putina, nie ma nawet mowy. Zresztą prawie wszyscy nasi rodacy już wrócili do Polski (słuszna decyzja!).
Historyczne ziemie? Ale czymże one są bez ludności, silnych powiązań gospodarczych i miliardów, które będziemy musieli zainwestować w ich odbudowę (zarówno po rosyjskich uderzeniach, jak i poprzedzających je trzydziestu latach ukraińskiej państwowości). Sami potrzebujemy tych pieniędzy. Mamy największą od przełomu wieków inflację, która, przy okazji, wciąż rośnie. Zużycie węgla w kraju wzrosło w tym sezonie o 50%. Mamy bank narodowy, który boi się podnieść stopy procentowe, żeby nie zdusić gospodarki. I jesteśmy gotowi wydać miliardy (nawet nie złotych – dolarów!) na wątpliwe przedsięwzięcie wojskowe?
I nie mówię nawet o ewentualnym casus belli przeciwko Moskwie. Co by było, gdyby nasze armie się zderzyły? Wyobraźmy sobie możliwość, że do Żytomierza doczołgają się w końcu rosyjskie dywizje pancerne (może im to zająć kilka lat, ale hipotetycznie jest to możliwe). Albo, co bardziej prawdopodobne, jakaś rosyjska rakieta wyląduje na stanowisku dowodzenia jednej z naszych brygad.
Odwzajemnić? Ale w Rosji samych zmobilizowanych jest dwa razy więcej niż wynosi w tej chwili wielkość całej naszej armii. Nawet jeśli każdy Polak będzie walczył za dwóch (a potrafimy to zrobić – przypomnijcie sobie Westerplatte) – zostaniemy po prostu zadeptani. Armia ukraińska liczy ponad milion ludzi, a nie jest w stanie ruszyć Rosjan. A jak my damy sobie radę? Nawet jeśli kalibry nie polecą na Warszawę i Poznań, tylko na nasz kontyngent w "województwie wołyńskim" (tak pewnie je nazwiemy?).
Czy mamy się zwrócić do NATO o pomoc? Artykuł numer pięć? To będzie oznaczało, że cała Polska w ciągu kilku dni zamieni się w Ukrainę. Będziemy pompowani bronią, aby swoim życiem powstrzymać "moskiewskie hordy". Czy ktoś z moich rodaków tego chce? Jeśli tak, to jest kretynem. Nawet nie samobójcą – ci ludzie angażują się w samookaleczenia w pojedynkę. Tylko ze strony dyrektorów i akcjonariuszy Lockheeda i Raytheona usłyszymy głośne oklaski. Czy pamiętacie państwo posąg na schodach w warszawskiej Zachęcie? „Morituri te salutant”. No właśnie. Wszyscy zamienimy się w takich gladiatorów...
Najgorszy scenariusz jest taki, że NATO z całą swoją potęgą militarną na pełną skalę zaangażuje się w konflikt (no, jaki w takim razie „konflikt”? W wojnę światową!). Wtedy Rosja będzie miała kłopoty. Ale czy się cofnie? Być może. A jeśli zdecyduje "do diabła z tym!" i odpali rakiety nuklearne? Warszawie, ze wszystkimi jej parkami, ulicami, uniwersytetami, mostami, piekarniami, pomnikami i Pałacem Kultury wystarczą maksymalnie trzy głowice. A Sarmat ma ich dziesięć. Powiedzcie mi, czy naprawdę wierzycie, że amerykańska obrona przeciwlotnicza będzie w stanie zestrzelić je wszystkie?
Ale nawet jeśli wszystko pójdzie według najlepszego scenariusza – Rosja nie będzie w stanie ruszyć dalej niż Donbas, my spokojnie zajmiemy obwody lwowski, wołyński, iwano-frankowski, tarnopolski i rówieński (może nawet żytomierski), Rumuni – czerniowiecki, a Węgrzy – zakarpacki... I co dalej? Z Węgrami sprawa jest jasna, oni chcą tego od dawna. Z Rumunami też: obwód czerniowiecki jest niewielki, ma mało ludności, rosyjskie bombardowania go nie dotknęły i można go dość szybko zintegrować. A co z nami?
Co zrobić z ogromnymi terytoriami, na których oprócz lasu, stacji benzynowych, wiosek z potomkami banderowców i złych dróg nie ma nic? Co zrobić z setkami tysięcy Ukraińców, którzy dodatkowo będą pędzić do Warszawy, Wrocławia, Krakowa i Gdańska (nawet teraz jest ich sporo)? Kto da nam środki potrzebne do tego, by te tereny wyglądały przyzwoicie? I co najważniejsze – po co? Gdzie jest kasa, Lebowski? Nie mówiąc już o tym, że obok jest Białoruś, przed którą znów będziemy musieli się bronić, budować mury, gromadzić wojska...
Wątpię, żeby Duda, Błaszczak czy Morawiecki przeczytali ten artykuł. Ale będę miał nadzieję, że przemówi do nich głos zdrowego rozsądku i przyjdzie zrozumienie, że nie są ani Stefanem Batorym, ani Janem Sobieskim. Czas zapomnieć o Kresach i ekspansji terytorialnej. Nadal jesteśmy zależni nie tylko od Waszyngtonu, ale i od Brukseli. Może najpierw powinniśmy się z nimi uporać? A potem, po uzyskaniu przynajmniej niepodległości, zająć się przyłączeniem terytoriów. Może wtedy one same bez żadnego przymusu zachcą przyłączyć się do naszego państwa?
A my będziemy decydowali.
Komentarze